Krwawe żniwo

Rosyjska rakieta uderzyła w centrum Czernichowa. Zabiła i raniła cywilów, nie żołnierzy. Po osiemnastu miesiącach walk w Ukrainie liczba zabitych i rannych żołnierzy po obu stronach sięga pół miliona! Straty ukraińskie są mniejsze niż agresora, ale też porażające: ok. 70 tys. zabitych, 100-120 tys. rannych. Rosyjskie: 120 tys. zabitych, 170-180 tys. rannych. Informuje o tym „New York Times” na podstawie danych zbieranych przez rząd USA. Hekatomba.

Dane są szacunkowe, bo ani Federacja Rosyjska, ani Ukraina nie mają interesu, aby się nimi dzielić ze światem. Warto przypomnieć, że dwie dekady wojny w Wietnamie kosztowały życie 58 tys. żołnierzy amerykańskich. Tak czy inaczej, szacunki dają wyobrażenie o skali konfliktu. A przecież giną w nim też osoby cywilne, w tym dzieci. Tu też mówimy o tysiącach zabitych, rannych, okaleczonych, głównie wśród ludności napadniętej Ukrainy.

Gdy patrzy się na te straszne liczby, ogląda zdjęcia zabitych dzieci i ich rodziców, niekończących się pogrzebów wojskowych i cywilnych, ogarniają nas zarazem gniew i przygnębienie. Bo wojna trwa i nic nie wskazuje, by miała się szybko zakończyć. Ukraina nie ma innego wyjścia, jak walczyć; Rosja Putina nie może jej przegrać.

Zachód pomaga napadniętym, ale ma swoje grube czerwone linie, których nie chce przekroczyć, aby nie dać Putinowi pretekstu do ataku na któryś z przyfrontowych krajów NATO, w tym Polski. Narasta jednak presja na ekipę Zełenskiego, by wziął pod uwagę, że może trzeba będzie uznać, iż Rosja nie zostanie wyparta z Krymu i Donbasu. Zachód oficjalnie bagatelizuje rosyjskie pogróżki o użyciu broni atomowej, ale nie może ich całkowicie zignorować. Putin albo wygra, albo będzie musiał odejść, i to jest teraz dla niego najważniejsze.

Anne Appelbaum w rozmowie z Radiem Wolna Europa zwraca uwagę, że Putin niszczy zarazem Ukrainę i samą nowoczesną Rosję. Tę, której był orędownikiem w początkach swej kariery politycznej: od agenta KGB, taksówkarza w Petersburgu do prezydenta Rosji. Nowoczesna Rosja – swobody obywatelskie, wolność słowa, społeczeństwo obywatelskie, otwarcie na świat zachodni – przegrała pod jego despotycznymi rządami z szowinistyczną tęsknotą do odrodzenia imperium.

Zamiast postępu cywilizacyjnego – regres do epoki stalinowskiej: przemoc wobec krytyków reżimu. I w polityce międzynarodowej: napaści na Gruzję i Ukrainę, kolonizowanie Afryki centralnej przez wagnerowców, tłumienie rebelii w Syrii.

Publicystka, nagrodzona Pulitzerem za historię bolszewickiego Gułagu i Wielkiego Głodu w Ukrainie, unika ferowania sądów i stawiania prognoz. Jej teza wydaje się przekonująca: tylko zmiana polityczna w Rosji może doprowadzić, nawet z dnia na dzień, do zakończenia agresji na Ukrainę. Musi przyjść moment, kiedy elity i znaczna część społeczeństwa zrozumieją, że nie ma sensu marnować na nią ludzkich i gospodarczych zasobów państwa. I że Ukraina to odrębny kraj, a nie oderwana część Rosji, i że tego już nic nie cofnie.

Jak małostkowe w obliczu tego dramatu za naszą wschodnią granicą są pretensje pisowskich funkcjonariuszy do władz walczącej Ukrainy: oczekiwanie „wdzięczności” za pomoc, która leży w interesie obu krajów. Kijów to widzi. Rozumie, że PiS walczy o utrzymanie się u władzy, więc chce rozbroić antyukraińską Konfederację, przejmując jej nacjonalistyczną retorykę. Kijów jest mądrzejszy.

Skoro PiS rozluźnia stosunki z Ukrainą, to Ukraińcy zacieśniają stosunki z Berlinem, Szwecją, Holandią, Danią i podpisują umowę z Rumunią na transport przez jej terytorium 60 proc. ukraińskiego zboża. I tak marnujemy szansę na trwały przełom w stosunkach z Ukrainą, którą historia nam podarowała po napaści Rosji, a Polacy ją podjęli, oddolnie i spontanicznie przyjmując kobiety i dzieci uciekające z Ukrainy. Taka szansa zdarza się w naszej części Europy rzadko. Drugiej już może nie być.