Humbug referendalny

Któż nie lubi demokracji „partycypacyjnej”? Ale są referenda sensowne i bezsensowne i tylko te pierwsze służą obywatelom. Kaczyński ogłosił bezsensowne. Jego sztab dawkuje nam pytania, jakby to był jakiś film zgrozy. I w pewnym stopniu jest, jak cała ich polityka. O co tu chodzi, wie tylko sztab wyborczy PiS. Na pewno jednak nie chodzi o wzmocnienie demokracji.

Mnie interesowało jedno: czy będzie pytanie o zgodę na relokację imigrantów? To pod tym pretekstem Kaczyński ogłosił referendum, a pisowska większość sejmowa bez zmrużenia oka je zatwierdziła. Jeśli nie będzie, to mamy kolejny dowód, że celem było wyłącznie zmobilizowanie elektoratu na korzyść PiS. Czyli czysta polityka. Element kampanii wyborczej i dodatkowe fundusze na nią. W niedzielę pytanie o imigrantów się pojawiło. W kłamliwej formie („przymusowa relokacja”) i w tym samym celu. W normalnym referendum stawia się jedno pytanie. Na to początkowo wyglądało, że będzie jedno. Czemu służy dodanie trzech innych? Rozmyciu tego zgłoszonego przez Kaczyńskiego na początku?

Dwa ujawnione wcześniej pytania zdradzają co najmniej dwa scenariusze. Pierwszy polega na insynuacji: jeśli Tusk dojdzie do władzy, to będzie wyprzedawał przedsiębiorstwa państwowe, najchętniej Niemcom, bo służy ich interesom, a nie polskim. Po drugie, podniesie wiek emerytalny, żeby Polacy musieli ciężko i długo harować, bo dla Tuska to tania siła robocza. Pytanie ma też drugie dno: pisowscy ekonomiści widzą, że obniżenia wieku emerytalnego nie da się obronić z uwagi na kryzys demograficzny i jego konsekwencje. Pytanie będzie balonem próbnym: czy elektorat przełknie podwyższenie progu?

W pierwszym scenariuszu chodzi o dalsze uporczywe i obsesyjne straszenie Tuskiem i mobilizację Polaków do głosowania na PiS, który rzekomo broni Polski przed dyktatem Tuska wspieranym przez Niemcy.

Drugi scenariusz jest bardziej perfidny. Też chodzi w nim ostatecznie o wybory. PiS zrobi wszystko, by utrzymać się u władzy na trzecią kadencję. Podpięcie referendum pod wybory parlamentarne obarczy komisje wyborcze dodatkowo. Komisje polonijne mogą nie zdążyć z liczeniem głosów oddanych w wyborach parlamentarnych i w referendum. W tych wyborach każdy głos się liczy, bo sondaże pokazują stale, iż obóz Kaczyńskiego stracił średnio ok. 10 proc. elektoratu z 2019 r.

PiS się boi, że Polonia odda głosy na Tuska chętniej i liczniej niż na Kaczyńskiego, więc dołożył roboty komisjom, bo a nuż część głosów za granicą oddanych na opozycję przepadnie wskutek drastycznego wymogu przesłania protokołów w ciągu 24 godzin (wniosek opozycji o przedłużenie terminu o kolejną dobę oczywiście przepadł w Sejmie).

Boi się także o wynik w kraju. Stąd majstrowanie przy liczbie komisji wyborczych, a konkretnie zwiększenie tej liczby w rejonach wiejskich, gdzie zwykle PiS ma większe poparcie niż Platforma i inne stronnictwa demokratyczne. To nie koniec. Obłożone dodatkową robotą komisje wyborcze mogą popełniać błędy zarówno w liczeniu głosów w wyborach parlamentarnych, jak i w referendum. Im więcej skarg zgłaszanych z tego tytułu do Państwowej Komisji Wyborczej, tym większe ryzyko, że pojawią się pisowskie wnioski o „reasumpcję” wyborów. Bo jeśli wygra opozycja demokratyczna, to te błędy czy nieprawidłowości mogą stać się pretekstem do podważenia wyniku korzystnego dla demokratów.

Wybory nadzoruje Państwowa Komisja Wyborcza, a obsługuje ją Krajowe Biuro Wyborcze. Obecny szef PKW Sylwester Marciniak poparł zmiany prawa wyborczego zgłoszone przez PiS, krytykowane przez opozycję. Szefową KKW jest Magdalena Pietrzak, była pracownica kancelarii premiera za Szydło i Morawieckiego. Ważność wyborów zatwierdza Sąd Najwyższy, którego pierwszym prezesem jest Małgorzata Manowska, powołana przez prezydenta Dudę. Nominacji towarzyszyły kontrowersje, bo dwa razy więcej głosów otrzymał „niepokorny” kandydat, sędzia Włodzimierz Wróbel. To oni ogłoszą i zatwierdzą (lub nie) wynik wyborów.

Referenda to narządzie ostre. Można boleśnie uderzyć w organizatorów. Przekonali się o tym Brytyjczycy, podejmując decyzję o wyjściu UK z Unii Europejskiej w 2016 r. Dziś większość (55 proc.) głosowałaby przeciw. Był brexit, jest „bregret”. Dwie trzecie w sondażu YouGov uznało brexit za porażkę. A gdyby wkrótce miało się odbyć referendum, czy powrócić do UE, 51 proc. głosowałoby TAK, a 32 proc. NIE.

Są jednak także referenda sensowne. U nas sensowne były głosowania ludowe w sprawie przyjęcia konstytucji (1997) i w sprawie przystąpienia do UE (2003). oba dotyczyły spraw ustrojowo fundamentalnych, więc słusznie zapytano obywateli o zdanie. W pierwszym ZA było 52,7 proc., w drugim 77,4 proc. (w tym PiS). Mandat został udzielony, ale uwagę zwracała niewysoka jak na wagę sprawy frekwencja w referendum przyjmującym konstytucję: 42,8 proc. W akcesyjnym było lepiej, ale na kolana nie rzucało, zwłaszcza (i na szczęście), że trwało dwa dni – 58,8 proc. Kosztowało ponad 82 mln zł.

Katastrofą było kolejne (na razie ostatnie) referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych, finansowania partii politycznych z budżetu państwa i rozstrzygania wątpliwości podatkowych na korzyść podatnika (2015). Frekwencja wyniosła niecałe 8 proc., koszt – ponad 71 mln zł. Miało sensowne pytania, ale nie miało odpowiedniej otuliny politycznej, czyli kampanii wyjaśniającej, a więc i poparcia dużej części obywateli.

Kolejne referendum, „konsultacyjne”, próbował pięć lat temu ogłosić Duda (10 pytań!). Miało być przygrywką do rozpoczęcia prac nad nową konstytucją. PiS do tego dąży, ale wtedy uznał, że jeszcze nie pora. Przepadło, a prezydentowi Kaczyński utarł nosa: nie ty tu rządzisz.

Referendum Kaczyńskiego potrzebne jest tylko PiS-owi, nikomu więcej. Powinno trafić na śmietnik polskiej historii politycznej, podobnie jak referendum Dudy. „Co zaczęło się jako kłamstwo, będzie kłamstwem”, napisał Miłosz w „Zdobyciu władzy”. I taka jest prawda o referendum Kaczyńskiego. Demokraci i wyborcy nie powinni przykładać do tego ręki.