Czyja jest wojna w Ukrainie?

„To nie jest nasza wojna”. Pod takim hasłem polscy faszyści i putiniści chcą maszerować w Warszawie 21 stycznia. W zeszłym roku maszerowali z hasłem „Stop ukrainizacji Polski”. Wiadomo, kto za tymi marszami stoi, kto czerpie z nich korzyść polityczną, przeciw czemu się odbywają. A tymczasem codziennie giną w Ukrainie ludzie. Właśnie rosyjska rakieta zabiła co najmniej 30 osób cywilnych w Dnieprze. W takim razie czyja jest wojna w Ukrainie, jeśli nie nasza?

W czasach sowieckich krążyło powiedzenie, że Rosja będzie walczyła o pokój do ostatniego kamienia. Ta walka polegała na poszerzaniu sowieckich wpływów na całym świecie, także przy pomocy sił zbrojnych, jak w Afganistanie. W zasadzie nic się zmieniło: Rosja od czasu puczu leninistów w 1917 r. wciąż się przedstawia jako gołąbek pokoju. Wierzą w to nie tylko użyteczni idioci, ale też politycy węszący interes w służeniu Rosji.

Gdy Rosja zaczęła tracić wpływy, a jej dominium się skurczyło, Putin wymyślił, że to największa katastrofa geopolityczna minionego stulecia. To, co dla niego było klęską, dla społeczeństw uwolnionych od rosyjskiego panowania było wyzwoleniem. Niestety, popadły z jednego zniewolenia w inne, tym razem w formie narodowych satrapii w byłej sowieckiej Azji centralnej i na obrzeżach upadłego imperium w Naddniestrzu.

A w dawnych „demoludach” w Europie Środkowo-Wschodniej i na Bałkanach przetrwały środowiska, którym do Rosji dużo bliżej niż do Zachodu. Tragiczna przeszłość im nie przeszkadza: inwazja sowiecka na Czechosłowację Dubczeka czy na Węgry Imre Nagy’a. Może to syndrom sztokholmski, trauma ofiary, może kalkulacja polityczna i biznesowa tamtejszych kręgów władzy, dla nich racjonalna, w Unii Europejskiej nie do przyjęcia w obliczu bezprawnej agresji, łamiącej wszystkie normy prawa międzynarodowego i humanitarnego.

Gdy populiści, agresywni nacjonaliści i faszyści wyszli z cienia w USA i w Unii Europejskiej, Rosja Putina pomagała im propagandowo i materialnie osłabiać system demokratyczny w ich krajach. Sama zdemontowała u siebie zalążki demokracji. Pozostawiła oligarchiczny system rynkowy i kupowała poparcie relatywną poprawą poziomu życia wielkomiejskiej części społeczeństwa. Ogromne połacie kraju pozostawiono ich losowi. Tam żyje się i myśli tak jak za czasów sowieckich.

To Putinowi nie wystarczyło. W 2007 r., na spotkaniu liderów zachodnich w Monachium poświęconym bezpieczeństwu międzynarodowemu, Putin zmienił „narrację”: Zachód jest dla Rosji zagrożeniem, Rosja nie pozwoli odebrać sobie suwerenności, ma prawo się bronić przed ekspansją Zachodu i będzie się broniła. Taka diagnoza zapowiadała turbulencje. Rosjanie, naród z kompleksem zarazem wyższości i niższości wobec Zachodu, byli podatni na tę nową retorykę. W dawnej zonie sowieckiej, włącznie z Ukrainą pierwszych dekad po jej wybiciu się na niepodległość, propagandzie rosyjskiej łatwo było straszyć NATO i pogrobowcami nazizmu. W rzeczywistości Zachód aż do napaści Rosji na Ukrainę nastawiony był do niej pojednawczo. Nie tylko dlatego, że miał w tym interes materialny, ale też dlatego, że nie chciał prowokować rosyjskiego nacjonalizmu. Ta postawa nie powstrzymała Putina. Zaatakował w Gruzji i w Ukrainie. Zajęcie Krymu i separatystyczna rebelia w Donbasie poprzedziły uderzenie w niezależne od Rosji państwo ukraińskie.

Napaść postawiła przed Zachodem pytanie: czy to nasza wojna, czy konflikt między dwoma państwami na peryferiach wolnej i demokratycznej Europy? Uznano, z różnymi odcieniami, że jednak to jest wojna, która zagraża także Zachodowi, a więc „nasza”. Bo Polska, kraje bałtyckie czy skandynawskie znalazły się w strefie potencjalnego rażenia.

Nie jest to konflikt bezpośredni, ale to się może zmienić nawet jutro, gdy Putin w swym nacjonalistycznym, wielkoruskim amoku uzna, że bez rozszerzenia frontu nie zdoła ujarzmić Ukrainy. Bomb atomowych nie zrzuci, liczy na efekt monachijski w obozie zachodnim. Wbrew faszystom każda wojna jest nasza w sensie humanitarnym. Wojna w Ukrainie jest też nasza w sensie politycznym – póki nie wrócimy pod panowanie Rosji – i w sensie naszego narodowego bezpieczeństwa. Kto twierdzi inaczej, jest po stronie agresora.

Jako wciąż jeszcze państwo członkowskie NATO i UE mamy obowiązek wspierać napadniętą Ukrainę, w której Rosjanie mordują niewinną ludność cywilną, niszczą i grabią. Manifestacji pod hasłem, że to nie nasza wojna, na razie nie ma w Polsce i w naszym regionie. Nie ma ich nawet w Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii, gdzie przed laty szły wielkie pochody w proteście przeciwko interwencji Zachodu w Iraku.

Na razie zatem nie tylko elita polityczna, ale i społeczeństwa Zachodu nie mają wątpliwości, że agresja Rosji uderzyła w całą Europę, przeorała świadomość, zniszczyła elementarne zaufanie do Kremla. Rusofilskie sentymenty ustąpiły miejsca trzeźwej ocenie rzeczywistości: to Rosja jest zagrożeniem, a nie NATO, współpraca i solidarność Zachodu niosącego pomoc Ukrainie. Dla napaści Putina nie ma żadnego usprawiedliwienia. Za wsparciem broniącej się Ukrainy przemawiają zachodnie wartości i interesy. Jeśli Ukraina padnie, agresor zbliży się do naszych granic.

Prawdziwa jest więc narracja odwrotna: to jest nasza wojna. Nie jest nasza wojna Putina i nie są nasze marsze faszystów, które w istocie wspierają wojnę Rosji wydaną Ukrainie, aby wepchnąć ją ponownie w ruski mir, z którego Ukraina chce się wyrwać i która sama chce decydować o swoim losie, przymierzach i bezpieczeństwie.