Niechlubne milczenie Brukseli

Dlaczego Kaczyński i Orbán chcą być w Unii Europejskiej, jest jasne: kasa. Ale nie jest jasne, dlaczego Unia chce mieć w swoim składzie Polskę i Węgry pod ich rządami. Rasistowskie brednie Orbána i antyunijne ataki Ziobry tolerowane przez Kaczyńskiego nie mogą im ujść na sucho, jeśli Unia traktuje samą siebie poważnie.

Orbán otwarcie podpiął się pod faszystowską doktrynę segregacji rasowej. Jak chce u siebie realizować politykę niemieszania się białych Europejczyków z niebiałymi imigrantami przybywającymi do Unii? Czy wprowadzi zakaz kontaktów seksualnych między białymi i niebiałymi? Czy stworzy u siebie specjalną policję pilnującą „czystości” rasowej i będzie karał za „nieczyste” kontakty? Czy nakaże lustrację genetyczną mieszkańców Węgier i będzie deportował z kraju tych, którzy okażą się „mieszańcami”? A co odpowie genetykom, którzy bez trudności mu wykażą, że genotyp Węgrów też jest mieszany, bo po tysiącu lat obecności Madziarów w Europie po prostu inaczej być nie może?

Kolejna granica została przekroczona. To zmartwienie nie tylko Węgrów, tych, którzy Orbána nie uważają za przywódcę narodu. Tolerowanie rasistowskich wypowiedzi lidera państwa członkowskiego UE to dla niej crash test. Rasizm jako sposób zmiany „narracji”, mający odwrócić uwagę od kryzysu poziomu życia obywateli i prorosyjskiej orientacji Węgier pod jego kierownictwem, gwałci wartości europejskie. Państwo, które się tego gwałtu dopuszcza, powinno być zawieszone w prawach członkowskich.

Polska Kaczyńskiego ostentacyjnie nie wykonuje wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. To oznacza, że pod rządami Kaczyńskiego de facto wypowiedziała traktaty europejskie. Unia to wie. Jeśli nie zareaguje, podważy własne fundamenty, którymi są rządy prawa, a nie „widzimisię” polityka zrównującego interesy polityczne swej partii z interesami państwa. Kaczyński z Ziobrą bawią się z Brukselą w ciuciubabkę. Prowokują, insynuują, testują wytrzymałość Komisji Europejskiej. Że funduszy europejskich nie dostaną, już pisowskiej ekstremie nie przeszkadza, bo się sama wyżywi, a po nich choćby potop.

Kaczyński wraca do retoryki antyniemieckiej i fantazji reparacyjnych. Brudziński pozwala sobie na nikczemne metafory gazowe, Kaczyński wytyka Niemcom Hitlera i poucza, że niczego się z własnej historii nie nauczyli. Dokłada do tej listy w dehumanizujący sposób temat osób transpłciowych. Wszystko to uderza w wartości europejskie: odrzucenie nacjonalizmu, dobrowolnie przyjętą zasadę współpracy zamiast rywalizacji, poszanowanie praw człowieka.

Po co to robią, wszyscy wiemy: żeby zmobilizować swój elektorat, spłoszony drożyzną i nieustannie demaskowanymi kłamstwami rządzących. Takie chwyty już im nieraz pomogły, nowego pomysłu nie mają, więc próbują jeszcze raz. Z betonem pisowskim i nomenklaturą to wypali, ale żeby wygrać wybory, muszą zdobyć nowych wyborców, przebić szklany sufit 30 proc. Ale słowa i czyny idą nie tylko pod pisowskie strzechy, idą też w Europę. Jak długo Unia, w tym jej filar, Niemcy, mogą nie reagować?

Nasze członkostwo w Unii bije rekordy poparcia w sondażach: ponad 90 proc., nawet w elektoracie PiS, tylko wśród sympatyków skrajnej prawicy konfederackiej aż jedna czwarta jest antyunijna. Mamy drastyczny rozjazd między pisowską elitą a społeczeństwem, dający nadzieję, że ludzie przejrzą na oczy. Może stąd to brukselskie niechlubne milczenie, nadstawianie policzka Orbánowi, Kaczyńskiemu i innym eurofobom w tym wyjątkowo groźnym czasie.

Kalkulacja, że się wypalą, roztrzaskają o bandę, po której pędzą ku katastrofie, jest jednak szalenie ryzykowna. Unię bez Polski i Węgier można sobie wyobrazić, Polskę i Węgry poza Unią też, ale dla obu krajów oznacza to fiasko polityczne i cywilizacyjne o konsekwencjach o wiele bardziej destabilizujących niż brexit dla Wielkiej Brytanii.