Rafał w telewizyjnej jaskini zbójców

Rafał Trzaskowski podjął wyzwanie i wziął udział w debacie pretendentów do prezydentury. Wykazał śmiałość i gotowość, lecz skrzydeł w tym formacie nie mógł rozwinąć. To, co pokazano w TVP jako debatę, było wyreżyserowaną z zimną krwią ustawką przeciwko Trzaskowskiemu, zemstą za jego krytykę machiny propagandowej Jacka Kurskiego. Nawet kuriozalne pytania do kandydatów dobrano tak, by Trzaskowski musiał się tłumaczyć, że nie jest czarnym ludem dybiącym na Polskę i Kościół.

Wszystko miało działać na niekorzyść Trzaskowskiego, a na korzyść Dudy. Duda mógł się czuć wyluzowany, bo część pytań, jakie miał m.in. do niego uśmiechnięty drwiąco red. Adamczyk, krążyło już wcześniej w kampanii prezydenta. Mógł się czuć bezpieczny, bo zaraz po „debacie” niby spontanicznie mógł mieć dogrywkę w postaci wywiadu. Czyli praktycznie dostał dużo czasu ekstra.

Mógł być na luzie, bo Hołownia był niedoinformowany w sprawie komisji sejmowej do spraw pedofilii, co Duda mu wytknął. Ostatecznie, choć dopiero po paru miesiącach, wysłał swojego przedstawiciela w sejmowej komisji do sprawy pedofilii.

Pozór pewności i wyluzowania dawało Dudzie też to, że wiedział, jak zagrać kartą niedoszłego spotkania z Robertem Biedroniem i jego matką tak, by swoją porażkę przedstawić jako moralne zwycięstwo nad tchórzliwym kandydatem lewicy. Było czuć, że Duda czuł się dobrze i bezpiecznie w TVP, którą przecież uratował przed bankructwem potężną kwotą 2 mld. Mógł liczyć na rewanż.

Formuła minutowych odpowiedzi na kuriozalne pytania była gorsetem krępującym wszelką spontaniczność. Wymuszała na uczestnikach – ani jednej kobiety! – deklamacje do kamery, blokowała to, co jest solą takich debat, czyli interakcję, możliwość szybkiej riposty. To, co nie przeszkadzało racjonalnemu i sympatycznemu spółdzielcy z Poznania p. Witkowskiemu, na którego bez problemu bym głosował, gdybym był wyborcą lewicy (choć nie zachwyca mnie, że ponoć był w PZPR jeszcze w stanie wojennym) – to dla głównych rywali Dudy, na czele z Trzaskowskim, było kłodą rzuconą im pod nogi.

A specjaliści od realizacji telewizyjnej, operatorzy kamer, oświetleniowcy i dźwiękowcy od razu po „debacie” zwrócili w sieci uwagę, że Trzaskowskiego źle oświetlono, nagłośniono i kadrowano, tak by wypadł na zmęczonego, zdenerwowanego i pogubionego.

TVP i sztabowi Dudy chodziło o to, by skraść show Trzaskowskiemu. Byli gotowi, żeby pozwolić na retoryczne ataki i popisy jego rywalom. Z góry możliwe do przewidzenia ataki Bosaka czy wolnorynkowców na Dudę i PiS uznano za cenę wartą do zapłacenia, bo rykoszetem uderzały w Platformę, a Hołownia, Kosiniak i Biedroń podgryzali Trzaskowskiego ze swej strony pod zakłamanym sloganem o „duopolu POPiS”.

Zamiast debaty mieliśmy więc kiepskie widowisko, w którym jego autorzy obsadzili jedenastu kandydatów według swego planu politycznego w rolach marionetkowych krakowiaków i górali, Sarmatów i fircyków, patriotów i kosmopolitów, dewotów i antyklerykałów. Mieli wygłosić swoje do znudzenia znane kwestie i spadać z wizji. To nie była debata, tylko szopka. Ale sztaby opozycyjne powinny wyciągnąć z niej wnioski. Bo jeśli mają być kolejne, to nigdy w takiej reżyserii TVP i PiS. Przenigdy.