„Polki i Polacy”

Mamy nową zbitkę w mowie politycznej: „Polki i Polacy”. W porządku, ale jak się z tą frazą czują obywatele polscy, którzy są innej narodowości? Chyba nieswojo i może nie u siebie, a to razi w kraju demokratycznym. Oczywiście, Polaków etnicznych żyje w Polsce miażdżąca większość, ale nie 100 proc. I dojrzały polityk czy działacz powinien to brać pod uwagę, występując publicznie, choćby dla dobra debaty publicznej.

Według spisu w 2011 r. 97,1 proc. (prawie 38 mln) zdeklarowało narodowość polską, niepolską – 3,8 proc. (prawie 1,5 mln). W części niepolskiej są m.in. Ukraińcy, Białorusini, Łemkowie, Niemcy, Litwini, Ormianie, Grecy, Słowacy, Czesi, Rosjanie, Żydzi, Romowie, Wietnamczycy, Anglicy, Amerykanie, Francuzi, a także osoby podające narodowość śląską, kaszubską, kociewską. Czyli żyją wśród nas, Polek i Polaków, nie-Polacy i nie-Polki, ale też współobywatele naszego państwa. Dlatego wypadałoby oczekiwać od polskich polityków pewnej powściągliwości.

Chwyty retoryczne mają skutki społeczne, kulturowe i polityczne. Jak ktoś wciąż słyszy o „Polkach i Polakach”, a sam do tej grupy nie należy, to może się poczuć pominięty, a nawet wykluczony.

Na dodatek robienie z jakiejś frazy mantry obniża jej atrakcyjność, a nawet zaczyna powodować skutek odwrotny: ośmieszać mantrę. Tak stało się z „dobrą zmianą” (polecam książkę pod tym tytułem Kłosińskiej i Rusinka) czy z „normalnością” z exposé premiera Morawieckiego.

Co innego dyskusja o końcówkach żeńskich. Bo to nie jest sprawa tylko językowa, ale też kulturowa, a ostatecznie polityczna. Chodzi o wyrównywanie statusu społecznego kobiet z statusem mężczyzn. I to jest tendencja zdrowa. Im więcej końcówek żeńskich w nazwach zawodów i funkcji, tym słabszy antykobiecy stereotyp, że ich miejsce jest w kuchni i przy dzieciach, czy tego chcą, czy nie.

Tylko że w świecie języka trzeba uważać, żeby się nie potknąć, proponując coś, co się może użytkownikom/użytkowniczkom języka nie spodobać z różnych powodów, w tym językowych. Upieranie się np. przy „prezydentce” (zamiast pani prezydent) wydaje mi się skazane na przegraną, ale może pani Dulkiewicz czy Kidawa-Błońska mają inne zdanie.

W ogóle może by jednak pytać samych kobiet, czy i jak chcą być tytułowane po objęciu urzędu publicznego lub innej funkcji? Czy kobieta woli, by tytułować ją marszałkiem, posłem, prezesem, redaktorem, czy może marszałkinią, posłanką (posełką?), prezeską, redaktorką. I podobnie z narodowościami: najpierw pytajmy za zgodą samych zainteresowanych, jakiej są narodowości, aby uniknąć niepotrzebnych napięć na tym tle. Jeden uważa się za Polaka, inny za Ślązaka – lepiej to uszanować, niż narzucać współobywatelom odgórnie narodową tożsamość.