Boris, do rowu!

Boris Johnson, polityczny swawolny Dyzio, aktualnie premier Wielkiej Brytanii, zarzekał się, że raczej umrze w rowie, niż pozwoli odroczyć termin wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej poza 31 października 2019 r. I właśnie odroczył.

Wystąpił o to, choć oczywiście niechętnie, sam Johnson. Nie chciał, ale musiał, bo nie mógł obejść prawa. Unia zgodziła się na odroczenie terminu do 31 stycznia 2020 r. Mimo to nic nie wskazuje, aby miał się kłaść do rowu. Usiłuje zwalić winę na „dysfunkcjonalny” parlament, a zarazem uzyskał od tego samego parlamentu zgodę na przyspieszone wybory.

Tylko że wybory w grudniu to aberracja i ze względu na pogodę, i ze względu na „Merry Christmas”. No i kolejne wielkie ryzyko, bo Johnson nie może mieć pewności, że wygra. Corbyn i inni liderzy też zresztą nie. To oznacza, że wybory wcale nie muszą rozwiązać problemu, a mogą prowadzić do drugiego referendum o brexicie, którego Johnson absolutnie nie chce.

Zostawmy arkana polityki brytyjskiej. Ale nie byłoby tej dramy ciągnącej się już ponad trzy lata, gdyby nie kalkulacja poprzednika Borisa na stanowisku premiera – torysa Davida Camerona. Kalkulował, że obietnica rozpisania referendum w sprawie wyjścia z Unii uspokoi antyeuropejską frakcję w jego partii, i zakładał, że referendum wygrają zwolennicy pozostania w UE.

Dziś kaja się, choć umiarkowanie, w swej książce „For the Record”. Pisze, że najbardziej żałuje, że obóz za pozostaniem przegrał. Aha! Czyli mniej żałuje samej decyzji, która jak granat wybuchła mu w rękach, uruchamiając siły dezintegracyjne i dzieląc w rezultacie społeczeństwo tak głęboko, jak nigdy dotąd w nowszej historii Wielkiej Brytanii (za wyjściem z UE było niecałe cztery procent więcej głosujących, 1,26 mln).

Jakie skutki przyniesie polityczna łobuzerka Camerona i Johnsona, dopiero się okaże. Na razie obserwujemy teatr polityczny, chwilami zamieniający się w tragifarsę. W rzeczywistości nie ma z czego drwić ani się śmiać. Mówimy o kryzysie rozdzierającym kolebkę demokracji parlamentarnej.

Demokracja w Wielkiej Brytanii prawdopodobnie się obroni, choć cena może być wysoka. Johnson może być ostatnim premierem Zjednoczonego Królestwa. Wtedy przejdzie do historii w niesławie gorszej niż Cameron. Najpierw Brytania utraciła imperium, teraz może się rozpaść jako twór polityczny złożony z czterech segmentów, z których dwa, Szkocja i Irlandia Północna, głosowały w większości przeciwko brexitowi.

To wszystko dzieje się pod hasłem uszanowania woli większości obywateli. Tylko że ta większość mogła się pomylić, a rację może mieć mniejszość. Co wtedy? Czy liderzy, którzy rozhuśtali społeczeństwa i państwa, położą się „do rowu”, czyli wezmą odpowiedzialność za katastrofę, jaką spowodowali? Nie, raczej wywołają kolejne konflikty albo nałożą maskę jednoczycieli, proponujących dialog i pojednanie. Dlatego czasy zrobiły się tak niebezpieczne.