Szkodliwa gra w reparacje

Zamiast zająć się rozgrzebanymi obchodami stulecia niepodległości, prezydent Duda zajął się reperacjami wojennymi od Niemiec.

Uczynił to w prasie niemieckiej na tydzień przed rządowymi konsultacjami polsko-niemieckimi. W rozmowie z niemieckim tabloidem „Bild” stwierdził, że sprawa reparacji nie jest zamknięta. Władze niemieckie uważają, że jest. Wypowiedź prezydenta muszą przed planowanym spotkaniem analizować politycy, eksperci i doradcy kanclerz Merkel.

Angela jest politycznie zmęczona, ale nie aż tak, by nie oddzielać już polityki krajowej i kłopotów swego koalicyjnego rządu od niemieckiej polityki zagranicznej. Jeśli podczas spotkania temat reparacji podejmie szef polskiego rządu, to będzie problem. W Berlinie dobrze wiedzą, jaki jest obecnie porządek dziobania w polityce polskiej.

Prezydent Duda stoi niżej niż premier Morawiecki w hierarchii wyznaczanej przez posła Kaczyńskiego, a daleko niżej stoi obecny „eksperymentalny” minister spraw zagranicznych. Wypowiedzi Dudy o „żarówkach” czy „uroczym” zdjęciu kanclerz Niemiec z panami Putinem, Erdoğanem i Macronem nie pozwalają dyplomatom zagranicznym traktować polskiego prezydenta jako współautora polskiej polityki zagranicznej.

Co innego premier Morawiecki, którego ustami mówi często prezes Kaczyński. W wywiadzie dla „Bildu” Andrzej Duda zaznacza, że zdaniem polskich ekspertów straty zadane przez Niemcy choćby samej Warszawie nie doczekały się kompensaty. Gazeta przypomina, że poseł PiS oddelegowany do sprawy reparacji twierdzi, że Niemcy winne są Polsce z tego tytułu 690 mld euro.

Zostawmy na boku kwestię samej wyceny i jej wiarygodności. Reparacje są elementem gry politycznej pisowskiej prawicy z Berlinem. Wracają na stół, gdy PiS ma jakiś kłopot polityczny. Teraz ma kłopot z słabszym, niż oczekiwano na Nowogrodzkiej, wynikiem wyborów samorządowych. A pisowscy eksperci obserwują, być może zacierając ręce z radości, polityczne słabnięcie rządu Merkel i jej samej.

Mogą się jednak przeliczyć. Gdyby Niemcy zmieniły linię i zgodziły się na wznowienie rozmów o reparacjach, za przykładem polskim mogłyby pójść inne państwa. Uczyniła to Grecja, w której też zagrano tą kartą, gdy przyszły kłopoty. Najpierw w kontekście tzw. bailoutu, a niedawno przy okazji rozmów między prezydentami Grecji i Niemiec.

Grecy uważają, że należy im się od Niemiec, których są wielkim dłużnikiem, spłata wojennej kontrybucji narzuconej przez niemieckich okupantów. Wyceniają ją na równowartość 6-10 mld euro. Ale Niemcy z nimi też nie podejmują tematu, choć greckie roszczenia są w porównaniu z pisowskimi niewielkie. Niemcy odpowiadają, że w 1960 r. wypłaciły Grecji 115 mln marek tytułem reparacji.

Dobra polityka powinna być skuteczna. Nie ma podstaw, by spodziewać się, że Niemcy zmienią stanowisko w sprawie reparacji. Przez lata wypłacały słusznie należne Polsce odszkodowania. Nie podważały tego, nie uchylały się, dotrzymywały ustaleń. Po likwidacji PRL pomogły wprowadzić Polskę do wspólnoty europejskiej.

To są podstawy, by zakładać, że Berlin chce współpracy także z pisowską Warszawą, bilateralnej i w ramach Unii Europejskiej. I na tym można nadal budować politykę korzystną dla obu naszych państw. Ale na domaganiu się reparacji nie można osiągnąć korzyści, chyba że na chwilę w krajowych sondażach poparcia. Można za to jeszcze bardziej popsuć nasze relacje z największym partnerem handlowym Polski.

Trudno zrozumieć, dlaczego PiS tego nie dostrzega, bo wykluczam odpowiedź, że dostrzega i o to mu właśnie chodzi.