„Informator” Głódź

Abp Leszek S. Głódź nazwał siebie „ofiarą systemu totalitarnego” po publikacjach w mediach. Ale prawda jest raczej taka, że padł ofiarą własnej bezrozumności. To i tak delikatnie powiedziane.

To, że spotykał się w Rzymie jako pracownik Watykanu z Polakami powiązanymi z PRL i z ówczesnymi służbami, nie jest jednak od razu dowodem, że był ich agentem. Owszem, granica między agentem a „informatorem” jest moralnie cienka, ale nie spieszmy się z zarzutami, póki nie poznamy więcej twardych faktów.

Nie ulegajmy manii lustracyjnej, bo akurat pod lupę dziennikarzy trafił niesympatyczny biskup radiomaryjny, sprzyjający obecnej władzy.

Styl duszpasterski i poglądy polityczne hierarchy mogą się nie podobać. Ustalenia mediów pokazują go jako osobę żądną obracania się w świecie ludzi uprzywilejowanych i dobrze sytuowanych. Nie tego spodziewalibyśmy się po polskim duchownym pracującym w Watykanie w latach stanu wojennego.

Nie jeden ks. Głódź
Ale nie jeden prałat Głódź był na celowniku służb PRL. Funkcjonariusze szukali takich jak on kandydatów na agentów, wykorzystując ich profile osobowościowe, ludzkie słabości (alkohol, seks, kasa, potrzeba zaistnienia, strząśnięcia z siebie kompleksów niższości, wywindowania kompleksów wyższości, jakie u niektórych polskich księży rodziło samo przebywanie w Rzymie w służbie Jana Pawła II). Czasem wystarczył jakiś „hak” obyczajowy, aby księdza zaszantażować i pozyskać do współpracy.

Każdy kościelny przypadek inny
Nie jest to usprawiedliwienie. Opisane kontakty były szkodliwe dla Kościoła i papiestwa. Współpraca każdego księdza ze służbami państwa niedemokratycznego, łamiącego prawa człowieka i wolność religii, kompromituje.

Ale każdy przypadek należy oceniać indywidualnie. Historie ks. Michała Czajkowskiego, o. Konrada Hejmo czy teraz rewelacje o abp. Głodziu mają różne tło i zakończenie. Ks. Czajkowski na przykład nie zaprzeczał, miał odwagę uznać swój ciężki błąd, przyjąć odpowiedzialność. Póki nie znamy pełnej prawdy o sprawie abp. Głodzia, nie rzucajmy kamieniem.