Hillary i szklany sufit

Po przegranej Hillary Clinton powiedziała, że najchętniej gdzieś by się zaszyła z dobrą książką i nic więcej. Można to zrozumieć. Tyle energii, tyle pracy włożonej w ponad roczną (absurd!) kampanię, i klęska. I to jaka: wygrała wśród wyborców, przegrała u elektorów.

Teraz, już po wyborach, Hillary Clinton wydaje mi się ofiarą wyjątkowego momentu politycznej historii USA i Zachodu. Nie była na ten moment przygotowana ani ona, ani jej partia, ale też nie byli nań przygotowani Republikanie i chyba sam zwycięzca. Podobnie jak Kaczyński liczył się z przegraną swego kandydata na prezydenta, a nawet był niemal pewny, że Duda przegra z Komorowskim, również elita republikańska niemal do końca nie wierzyła w wygraną Donalda.

Sam pomysł, by kandydatem na prezydenta była kobieta, mógł się wydawać trafny. Był trafny! Kto jak nie demokraci ma służyć postępowi społecznemu, walczyć z seksizmem? Hillary nie była pierwszą w historii Amerykanką kandydującą na ten urząd, ale była pierwszą kandydatką, która miała szanse ten urząd zdobyć. Wyraźnie pokazuje to jej wynik. Zwycięstwo było w zasięgu ręki. Szklany sufit rozpadłby się z hukiem.

Nie rozpadł się z wielu powodów. Moim zdaniem, a obserwowałem tę historyczną (niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu) kampanię uważnie, Clinton bardzo zaszkodzili jej rywal w tej samej partii, senator Sanders, i szef FBI Comey. Sanders zadał cios z lewa, Conway – z prawa. Do tego doszła potężna kampania dezinformacyjna trumpistów i kłopoty pani Clinton z wiarygodnością. Wielu wyborców mogło sobie zadać pytanie, czy chcą takiej osoby w Białym Domu. I nie musiało to wynikać z seksizmu czy mizoginizmu.

I tak szansa na pierwszą kobietę prezydenta USA przepadła na długo. Jakoś nie wierzę, by Demokraci wystawili za cztery lata Michelle Obamę. Wcześniej Republikanie nie zdobyli się na wystawienie Condoleezzy Rice. Ale przegrana Hillary nie oznacza, że Ameryka nie jest gotowa na kobietę w Białym Domu. Tylko inną.