Debata Obama-Romney 1:1

Debata na remis, ale ze wskazaniem na Romneya. Jakżeby inaczej, skoro Romney akurat z gospodarką miał do czynienia. Pierwsza z trzech planowanych debat była więc jakby stworzona dla niego.

I faktycznie skorzystał z okazji. Choć Obama bardzo się starał, był w gorszej sytuacji już na starcie. Musiał nie tylko tłumaczyć, ale się bronić. Dotkliwym ciosem był moment, gdy Romney przypomniał obietnicę Obamy, że zmniejszy ogromny deficyt, a po czerech lata okazuje się, że nie zmniejszył.

Romney mógł tą debatą przekonać znaczącą liczbę niezdecydowanych wyborców, że nadaje się na prezydenta. Był opanowany, nawet pewny siebie, lecz w granicach dobrego smaku, nacierał na Obamę zdecydowanie ale nie demagogicznie. Czy kiedyś doczekamy się debat prezydenckich na podobnym poziomie?

Może obaj brnęli w szczegóły trudne do uchwycenia dla znacznej części 50 milinów ludzi. Ale każdy mógł się przekonać, że to politycy poważni i że chcą poważnie rozmawiać z sobą i wyborcami. Że nie traktują w tej debacie wyborców tylko jako ludzi, którym się trzeba przypodobać. Ale jak ludzi, których trzeba przekonać.

Oglądałem debatę w BBC World. Podobno po raz pierwszy w historii mediów elektronicznych dyskusja o debacie zaczęła się w Internecie, na Facebooku i Twitterze, jeszcze w trakcie jej trwania. Od razu, spontanicznie i energicznie. Podkreślano sukces Romneya, ale i stronniczość moderatora Jima Lehrera, któremu zarzucano, że faworyzował w debacie gubernatora. Nie miałem takiego wrażenia.

Tak czy owak, to też bardzo ciekawy aspekt debaty. Moim zdaniem, pozytywny, bo ludzie w ten sposób, dzięki tak zwanym social media, angażują się w sprawy publiczne, a to zawsze wychodzi demokracji na dobrze.