Wpływy rosyjskie: drugie podejście

Zgodnie z zapowiedzią złożoną w maju premier Tusk otrzymał raport komisji ekspertów badającej wpływy rosyjskie i białoruskie w Polsce. To komisja o charakterze gremium doradczego, działająca w kilku zespołach tematycznych – m.in. bezpieczeństwo, polityka zagraniczna, gospodarka – pod przewodnictwem obecnego szefa kontrwywiadu wojskowego gen. Stróżyka.

Zajmuje się okresem od 2004 do 2024 r. Powołana w maju, ma przestawiać sprawozdania corocznie, a częściowe nie rzadziej niż co dwa miesiące. Można się spodziewać, że Tusk i gen. Stróżyk poinformują nas o ustaleniach pierwszego częściowego raportu za pierwsze dwa miesiące prac. Nie należy jednak spodziewać się zbyt wielu szczegółów, powinny pozostać niejawne ze względu na bezpieczeństwo państwa. Wystarczy, jeśli dowiemy się, jak wygląda ogólny obraz i plan dalszych prac. Pamiętamy agresywne wystąpienia byłego prezydenta Rosji Miedwiediewa, grożącego anihilacją Polski za jej pomoc dla walczącej Ukrainy.

Komisja nie ma nic wspólnego ze swą pisowską poprzedniczką pod przewodnictwem Sławomira Cenckiewicza. Po przegranej Kaczyńskiego w wyborach nowy rząd demokratyczny zastąpił ją odpolitycznioną komisją ekspercką. Komisja Cenckiewicza skoncentrowała się na ludziach Tuska: generałach i politykach. Wnioskowała o niepowierzanie w przyszłości żadnych funkcji publicznych m.in. właśnie Tuskowi. Działo się to niedługo przed wyborami 15 października, więc w mediach ochrzczono „cząstkowy” raport komisji Cenckiewicza, zawierający te postulaty, mianem „lex Tusk”: próbą zablokowania Tuskowi możliwości dojścia do władzy po wygranych wyborach.

Komisja Cenckiewicza de facto próbowała pozbawić praw obywatelskich lidera KO z pominięciem sądu. Było to posunięcie w stylu reżimów autorytarnych, takich jak Rosja, Białoruś czy Iran, gdzie jakieś gremia kontrolowane przez władzę decydują, kogo dopuścić do startu w wyborach parlamentarnych czy prezydenckich. W tym sensie komisja Cenckiewicza była sądem kapturowym. Mimo to działała swobodnie i z aprobatą ówczesnej władzy pisowskiej. Zaatakowała kontakty polskiego kontrwywiadu z rosyjską FSB w zakresie przekazywania informacji o potencjalnych zagrożeniach dla bezpieczeństwa obu stron.

Kontakty miały miejsce przed aneksją Krymu przez Rosję. W 2015 r., już po aneksji, do władzy doszedł obóz Kaczyńskiego i kontakty się urwały. Obóz Kaczyńskiego miał aż osiem lat, by zająć się rzetelnie tą sprawą. Tak się nie stało, bo udowodnienie przed niezależnym sądem, że rzeczywiście z winy rządu PO/PSL doszło do zagrożenia bezpieczeństwa naszego państwa, byłoby niemożliwe. Prokuratorski akt oskarżenia, nie oparty na solidnych dowodach, tylko na spekulacjach i dyskusyjnych tezach, zostałby odrzucony.

Kontrolowana wymiana informacji w konkretnych sprawach nie jest zdradą. Dochodzi do takich kontaktów między USA i Rosją nawet w obecnym okresie nowej zimnej wojny. Tak było w sprawie wielkiej wymiany rosyjskich szpiegów za rosyjskich krytyków putinizmu czy w sprawie rzekomych przygotowań Ukrainy do zamachu na Putina podczas święta rosyjskiej marynarki wojennej w lipcu tego roku.

Za to można bezpiecznie twierdzić, że pisowska komisja pod pretekstem badania sprawy wpływów rosyjskich w polskich służbach miała skompromitować politycznie przed wyborami ówczesną największą partię opozycyjną. I to też kojarzy się z praktykami reżimów autorytarnych, w których nie liczą się fakty, tylko propaganda. Takiej komisji Polska nie potrzebuje. Potrzebuje sprawnie działających służb specjalnych, skutecznej współpracy ze służbami NATO, generalnego odpartyjnienia naszej polityki bezpieczeństwa. Służby nie mogą jednak przekraczać czerwonych linii wyznaczonych w ustawach. Jedną z nich jest niemieszanie się do polityki bieżącej.

Premier Tusk zgodził się na nową komisję w nadziei, że jej prace będą wartością dodaną na polu bezpieczeństwa. Podkreślił, że nie oczekuje od niej, by wnioskowała o pozbawienie Kaczyńskiego prawa do startowania w wyborach. Ma ze swej strony analizować stan bezpieczeństwa państwa, wskazywać słabe punkty, a dopiero na koniec podejmować sprawy personalne. Taka koncepcja się broni, choć powstaje pewne ryzyko dublowania się jej działalności z działalnością służb. To ryzyko można jednak zniwelować. Dużo w tej sprawie zależy od premiera.

Donald Tusk ze sprawy bezpieczeństwa uczynił priorytet swojego rządu w polityce krajowej i zagranicznej. Decyzja słuszna, lecz kontestowana przez opozycję, która zamiast go wspierać, wyciąga bez przerwy rzekome błędy obecnego rządu. Ostatnio usiłuje rozgrywać politycznie przeciwko Tuskowi sprawę Poczobuta, wcześniej rozgrywała „przyjacielskie” spotkanie Tuska z Putinem na molo w Sopocie, całkowicie ignorując jego kontekst. Podważa jak potrafi wiarygodność Tuska jako szefa polskiego rządu, wmawiając swemu elektoratowi, że realizuje politykę niemiecką, a nie interesy polskie.

Takie podejście nie chroni, tylko uderza w nasze interesy narodowe. Wpływy rosyjskie i białoruskie w Polsce na tym zyskują. Kontestacja demokratycznie wybranego rządu pod absurdalnymi zarzutami nie wzmacnia kraju, tylko go osłabia. Kto będzie chciał bronić Tuska i jego rządu, kierującego Polską, jeśli spełniłyby się jego przestrogi o czasie „przed wojną”?