To nie będzie spacerek po różach

Donald Tusk będzie miał dwa zadania do wykonania od zaraz: przeprowadzenie skutecznych rozmów koalicyjnych KO z Trzecią Drogą i Nową Lewicą. Po drugie, gdy rząd zacznie działać, odmrożenie oficjalnych relacji między Polską a Unią Europejską, tak aby należne Polsce fundusze zaczęły wreszcie pracować dla kraju.

Ryszard Terlecki jest optymistą i wierzy, że obóz Kaczyńskiego sobie poradzi z nową sytuacją, w której PiS nie ma większości sejmowej (ani senackiej). Jak sobie będzie „radził”, łatwo przewidzieć: prezydent Duda zleci misję utworzenia rządu Morawieckiemu, co da PiS-owi czas na zacieranie śladów po aferach. Pierwsze posiedzenie nowego Sejmu musi się odbyć do 30 dni od daty wyborów, czyli do 14 listopada. W ciągu 14 dni od daty pierwszego posiedzenia Sejmu powinno się odbyć powołanie prezesa rady ministrów wraz z proponowanym przez niego rządem. Co z ustępującym rządem? Powinien złożyć dymisję na ręce prezydenta (spodziewałbym się, że nie złoży, by utrudnić sformowanie nowego, mielibyśmy wtedy sytuację: nie uznajemy wyniku wyboru i kryzys konstytucyjny).

Z powołaniem rządu demokratycznego nie powinno być kłopotu, bo demokraci mają bezwzględną większość do tego wymaganą. W ciągu 14 dni od powołania rządu premier (Tusk?) powinien wystąpić z exposé na temat planów swego rządu. Obstrukcja PiS spowoduje, że rząd demokratyczny możemy dostać w prezencie pod choinkę, czyli nawet za ponad dwa miesiące.

To niedobra perspektywa i dlatego demokraci powinni zacząć naciskać – w imię patriotycznej racji stanu – na umiarkowaną część frakcji PiS w nowym Sejmie i na samego prezydenta, by nowy rząd demokratyczny powstał możliwie jak najszybciej. Prezydent może, ale nie musi powierzać misji sformowania rządu liderowi partii, która statystycznie wygrała wybory. W zamian za powierzenie tej misji od razu Donaldowi Tuskowi (lub Trzaskowskiemu?) Andrzej Duda zapewne oczekiwałby czegoś w zamian, np. immunitetu. Podobnie może być z niektórymi posłami pisowskimi w nowym Sejmie.

Prócz obstrukcji drugą metodą „radzenia sobie” totalnej opozycji pisowskiej będzie próba stworzenia koalicji z PSL. Już są pierwsze sygnały, że PiS spróbuje po nią sięgnąć. To byłby śmiertelny cios dla demokratów i wątpię, czy coś z tego będzie. Są też inne opcje związane z ostatecznym zatwierdzeniem wyniku wyborów przez podporządkowaną PiS-owi izbę Sądu Najwyższego. Nie możemy się spodziewać po neosędziach wyciągnięcia pomocnej ręki do demokratów. Raczej zalewu protestów wyborczych do rozpatrzenia, czyli obstrukcji.

Stworzenie rządu demokratycznego jest warunkiem sine qua non naprawy państwa. Jednocześnie widzimy teraz jak na dłoni, jak trudno będzie oczyścić pisowską stajnię Augiasza. Dlatego tak ważna jest przyjazna współpraca sił demokratycznych i obrona jej przed pisowskimi próbami jej rozbicia. Pierwszym testem będzie wybór nowego marszałka bądź marszałkini Sejmu na pierwszym jego posiedzeniu.

Sytuację w Polsce po wyborach obserwuje Zachód. W Brukseli gryziono paznokcie w oczekiwaniu na pierwsze wyniki. Polska to piąty co do wielkości kraj Unii, największy spośród państw Europy Środkowo-Wschodniej przyjętych do tej organizacji w 2004 r. Kaczyński i Orbán są hamulcowymi odmawiającymi poparcia dla reformowania Unii. Tuż przed wyborami w Polsce wybory w sąsiedniej Słowacji wygrał prorosyjski populista Fico.

W tamtym momencie już trzy państwa w grupie wyszehradzkiej były pod kontrolą sił antyeuropejskich. Tylko Czechy na razie opierają się populistom, ale i tam ich szanse na powrót do władzy rosną. W sąsiednich Niemczech skrajna prawica AfD wyrasta na drugą siłę polityczną, przeganiając socjaldemokratów. Bruksela ma powody do niepokoju o przyszłość UE rozszerzonej o państwa dawnego bloku sowieckiego. Powrót prounijnych demokratów do władzy w Polsce osłabi ten niepokój.