Nie tylko w Końskich wygrywa się wybory

Wybory wygrywa się w całym kraju. Sumują się wyniki z Końskich, Pcimia, Kasinki Małej i z Gliwic, Gdańska, Krakowa i Warszawy. Nie można i nie trzeba być wszędzie, trzeba być tam, gdzie kandydat nie jest mile widziany. Wygranie wyborów to wyzwanie porównywalne z wygraniem wojny.

Można mieć sztab i mapy, fundusze, korzystne prognozy, armię wolontariuszy i plan kampanii, a jednak przegrać. W Rumunii skrajnie prawicowy nacjonalista, antyzachodni i prorosyjski, być może aktywowany przez Rosję „śpioch”, wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich ku zaskoczeniu sondażowni i klasy politycznej. Wystarczył mu TikTok, gdzie wrzucał populistyczne filmiki. To kolejne ostrzeżenie dla demokracji. Szczególnie w naszym regionie Europy. Tu społeczeństwa są labilne, łatwo kupują podrzucane narracje o „godności, suwerenności i patriotyzmie”.

„Walcz, walcz, walcz i wygraj!” – tak winszował Sikorski wygranych prawyborów Trzaskowskiemu. To był prawie dosłowny cytat z Trumpa, kiedy opuszczał scenę po nieudanej próbie zamachu na niego w trakcie niedawnej kampanii w USA. Sikorski walczył, ale przegrał. Harris walczyła, a jednak przegrała. Sama wola zwycięstwa nie zapewni wygranej. Potrzebna jest też doza szczęścia, korzystny zbieg okoliczności.

Mamy takie powiedzenie, żeby nas Bóg strzegł przed przyjaciółmi, bo z wrogami sobie poradzimy. Przypomina się ono, gdy Szymon Hołownia oznajmia, że Polsce nie potrzeba „półpolskich” prezydentów, tylko w całości polskiego. Czyli nie Trzaskowskiego ani Nawrockiego, tylko Hołowni. Szymon Hołownia chce się przedstawiać w kampanii jako kandydat prawdziwie niezależny w odróżnieniu od Trzaskowskiego i Nawrockiego. Bo obu popierają dwie „megapartie”.

W istocie Hołownię też popiera partia, jego partia, niestety słabsza. Dzieje się tak nie wskutek jakiejś zmowy KO z PiS, tylko z woli wyborców. Hołownia nie wierzy w zakończenie wojny polsko-polskiej, ja też, ale odrzucam spiskową teorię „symetryzmu”, którą Hołownia brzydko gra politycznie. Hołownia sugeruje, że kandydaci z poparciem KO lub PiS, gdyby wygrali, byliby prezydentami jednej albo drugiej połowy Polaków, bo taka jest logika wojny polsko-polskiej. I że tylko on chce szczerze zakończenia konfliktu wynikającego z podziału społeczeństwa na dwa obozy niezdolne do rozmowy, a więc i do współpracy. Daje do zrozumienia, że Trzaskowski i Nawrocki tym konfliktem się żywią, więc zakończenia go nie chcą.

Nie wiem, jak Nawrocki – przekonamy się w trakcie kampanii – ale Trzaskowski żywi się raczej „pozytywną energią” płynącą choćby z jego Campus Polska. Nie widzę w nim autorytarnej osobowości ani chęci zemsty. Nie ma w sobie agresji i ducha konfrontacji. Wiem, że dla niektórych to minus, który może prowadzić do klęski. Bo jak ma „walczyć, walczyć, walczyć i wygrać”, nie atakując bez przerwy bezlitośnie i bezpardonowo, jak będą go atakowali prawie wszyscy rywale, gdy on będzie tylko nadstawiał policzki na te ciosy? Przecież spodziewamy się, że kampania będzie brutalna jak nigdy po 1989 r., gorsza niż ta, w której przegrał z Dudą.

Nie lekceważę tych obaw. Nie uważam jednak, by Trzaskowski był na przegranej pozycji. Wystarczy, że będzie sobą: pokaże, że jest samosterowny, czyli samodzielny politycznie. Że ma doświadczenie nie tylko międzynarodowe, ale też samorządowe, co daje mu rozeznanie w tym, czym żyją Polacy na co dzień. Zgadzam się z analizą profesorów Kisilowskiego i Wójcika („GW”, 25 listopada), że wyborcy oczekują dziś prezydenta, w którym będzie „więcej burmistrza niż geostratega”.

Byłoby zatem katastrofalnym błędem Trzaskowskiego, gdyby swoim tematem kampanijnym uczynił przede wszystkim politykę międzynarodową. Musi być gotowy na parowanie ciosów dotyczących pierwszego roku rządów koalicji demokratycznej. Prezydent Polski naturalnie nie jest szefem rządu, jak Trump w Ameryce, ale kandydat Trzaskowski musi być gotowy do rzeczowej odpowiedzi na każdą rzeczową krytykę partii, która go wystawiła do rywalizacji.

Pierwszy po nominacji Nawrockiego sondaż wygrywa Trzaskowski z dziesięcioprocentową przewagą, ale Nawrocki, choć debiutant, ma w nim 40 proc. poparcia, więcej niż szacowany na 30+ proc. twardy elektorat PiS. To oznacza, że mogą go poprzeć także wyborcy skrajnej prawicy.

Trzaskowski policzka nadstawiał nie będzie, nie będzie udawał gołąbka pokoju, jak cyklicznie robi to Kaczyński, a od niedzielnej nominacji Nawrocki. Jest „inteligencki”, a to powinno być bonusem, ale może okazać się pretekstem do ataków pod hasłem „bij kosmopolityczne elity”. Glosowanie przeciwko elitom to ulubiony chwyt populistów prawicowych i skrajnie lewicowych. Jakże przyjemnie wyżyć się w wyborach na możnych tego świata. A jak trudno udowodnić, że nie jest się wielbłądem w epoce internetu, gdzie każde kłamstwo i obelga rozchodzi się błyskawicznie, a riposty i sprostowania mało kto czyta?

Dobre wykształcenie, znajomość języków, sieć kontaktów to w przypadku polityka atut, a nie obciążenie. Nie jest też obciążeniem członkostwo w partii politycznej, jeśli ta partia nie łamie prawa. Z kolei to, że się do żadnej partii nie należy, nie czyni z obywatela automatycznie kogoś bardziej wiarygodnego od polityka. W obu przypadkach, partyjnego i bezpartyjnego, podstawą oceny są dotyczące ich fakty, czyny i słowa. Ani Trzaskowski, ani Nawrocki nie są niezależni politycznie. To też nie jest obciążenie.

Tylko co ta zależność oznacza? W przypadku Trzaskowskiego oznacza przejrzystość: znamy jego polityczny życiorys, przekonania, osiągnięcia. Nie wziął się znikąd, jak kiedyś Tymiński czy teraz wspomniany Georgescu. O karierze Nawrockiego wiedzą coś tylko nieliczni. Jest to człowiek elity prawicowej, który mówi i myśli PiS-em. Usłyszałem w sklepie, jak ekspedient mówi o Nawrockim, że to chyba jakiś dyrektor i że więcej nic o nim nie wie, więc zagłosuje na Trzaskowskiego.