Lotne piaski

Tym razem nie o polskich, lecz czeskich politykach. Ale też o rosyjskim zagrożeniu. Bo w naszej części Europy to problem bynajmniej niewyssany z palca przez rusofobów, tylko wyzwanie porównywalne z migracją w zachodniej i południowej części kontynentu. Propaganda kremlowska przedstawia Polskę jako przykład kraju nienawidzącego i nierozumiejącego Rosji.

Tymczasem politycy czescy nie są o to przez Rosję oskarżani. Warto więc odnotować, że niedawno, w kolejną rocznicę zduszenia przemocą zbrojną „praskiej wiosny”, premier Petr Fiala i minister spraw zagranicznych Jan Lipavski wspólnie ostrzegli podczas dorocznego spotkania z czeskimi dyplomatami, że Rosja usiłuje rozbić jedność Europy demokratycznej i niestety odnosi pewne skutki. Zwłaszcza w naszej, pokomunistycznej części Europy.

Najświeższy przykład to zapowiedź Węgier – sprawujących rotacyjne przewodnictwo w UE – że uprości procedury wizowe dla obywateli Rosji i Białorusi.

Te ułatwienia w oczywisty sposób zagrażają strefie Schengen: agenci i szpiedzy Putina i Łukaszenki będą mieli większe szanse mordować rosyjskich i białoruskich dysydentów, przeniknąwszy w głąb Unii z Węgier pod fałszywą tożsamością. W najczarniejszym scenariuszu gest Orbána okazany przez niego tyranom może zagrozić samej strefie Schengen, z której korzystamy od lat i my. Bo trzeba będzie ją zamrozić z uwagi na bezpieczeństwo państw unijnych.

Rosja liczy, że zwłaszcza w naszym regionie, uważanym przez Moskwę za sowiecką/rosyjską strefę wpływów, jej dezintegracyjne cele da się szybciej osiągnąć, bo mentalność homo sovieticus wciąż tu żyje, często przebrana dziś za skrajną prawicę. Kreml podsyca więc napięcia i konflikty np. w kwestii równych praw osób LGBT. I oczywiście w kwestii solidarności z walczącą Ukrain. Politycy czescy nie mają wątpliwości, jak rząd Tuska, że wsparcie ze strony UE i jedność UE w sprawie Ukrainy są solą w oku Kremla, a nadzieją dla Kijowa. Więc na tym koncentruje się rozbijacka wojna hybrydowa Rosji z Unią.

Jak się bronić? Wzmacniać to, co Rosja usiłuje osłabiać: więź społeczną, zgodę elit i narodu wokół poparcia dla Ukrainy i jej wysiłku zbrojnego. Bo tylko przegrana Rosji może zakończyć skutecznie tę wojnę i dać czas Ukrainie i Europie na odbudowę i zdobycie trwałych gwarancji bezpieczeństwa dla niej i dla nas. Demokratyczni politycy w naszej części Europy rozumieją zagrożenie rosyjskie i widzą, że w tej sytuacji, kiedy Rosja gra na rozbicie jedności, to po naszej stronie więcej jedności.

W tragicznym dla ówczesnej Czechosłowacji roku 1968 o jedności z Czechami i Słowakami nie mogło być mowy. Przywódcy pięciu „demokracji ludowych” przestraszyli się, że „zaraza” dubczekowska – idea i praktyka „socjalizmu z ludzką twarzą”, czyli demokratyzacja monopartyjnego systemu – może się rozlać po sowieckiej strefie wpływów. Armie pięciu „bratnich narodów” – w tym, za zgodą ówczesnego ministra obrony gen. Jaruzelskiego, Ludowe Wojsko Polskie – wtargnęły do Czechosłowacji.

Prasa, radio i telewizja wszystkich państw agresorów powtarzały kłamstwa propagandowe o „bratniej pomocy” udzielonej na prośbę towarzyszy czechosłowackich”. Media były własnością państwa, kontrolowała je partia i cenzura. Ludzie nie mieli jak wyrazić swych prawdziwych emocji. Nie było social mediów. Dziś są i dlatego Rosja też je wykorzystuje do podobnej brudnej roboty. Jej propaganda stroi się w piórka obrońców wolności słowa. Tak samo jak bossowie Twittera/X czy Telegramu. To wielka ściema. Media nie są po to, by każdy mógł w nich pleść, co mu ślina na język przyniesie. Media w sytuacjach ekstremalnych – np. zamachu na demokrację czy niepodległość – mają rolę jednoczącą, tak samo jak liderzy polityczni.