Ta karczma Trump się nazywa

Dwaj liderzy polityczni w UE wyrazili solidarność z Trumpem uznanym przez ławników za winnego w procesie kryminalnym. Salvini – ten, który fotografował się na placu Czerwonym w koszulce z podobizną Putina – i Orbán, który jest największym prorosyjskim hamulcowym w Unii. Na szczęście prezydent Duda tym razem się powstrzymał od zabrania głosu w sprawie swego „przyjaciela”, który niedawno gościł go u siebie w Trump Tower, w tym samym Nowym Jorku, gdzie właśnie ławnicy wydali werdykt, jaki wraz z procesem przejdzie do historii USA. I rozpętało się piekło.

Uznany za winnego Trump natychmiast po ogłoszeniu jednomyślnego werdyktu ławników zaatakował ławę przysięgłych, sędziego i Bidena. Werdykt przedstawił jako dowód spisku przeciwko niemu, odrzucił go i zapowiedział formalne odwołanie od wyroku, który zostanie ogłoszony 11 lipca. Tym samym kolejny raz uderzył w amerykański system wymiaru sprawiedliwości, w państwo i urząd prezydenta. W mediach prawicowych i w internecie narracja Trumpa jest świętym przekazem. Ktokolwiek ma inne zdanie, jest wrogiem. Podlega ostracyzmowi. Musi się liczyć nie tylko z atakami werbalnymi, ale i z pogróżkami, w tym groźbami śmierci.

Takie pogróżki otrzymali ławnicy i sędzia. Słychać wezwania do odwetu, a nawet powtórki szturmu na Kapitol, czyli powszechnej rebelii antysystemowej. Inaczej mówiąc, do wojny domowej, bo przecież werdykt przyjęli wiwatami liczni Amerykanie, którym Trump nie imponuje i którzy widzą w nim zagrożenie dla amerykańskiej demokracji. O sytuacji po werdykcie wypowiedział się, a jakże inaczej, rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow. Wylał krokodyle łzy nad stanem Ameryki, który, jaki jest, przecież cały świat widzi. Nie ma to jak demokracja w Rosji, w której przeciwników systemu Putina od razu wsadza się za kraty na długie lata z wyroku sądów bijących przed nim pokłony. W tym raju praworządności i praw człowieka renegaci tacy jak Aleksiej Nawalny od razu dostają kulkę w łeb lub gniją w koloniach karnych.

System amerykański nie zachwyca Europejczyka, ale nie budzi w nim takiej odrazy jak obecne rosyjskie samodzierżawie, jego agresywna polityka i orwellowska propaganda. Żyjemy w czasie konfrontacji między demokracją liberalną a różnymi wariantami autorytaryzmu, w tym węgierskim i pisowskim. Na „karczmie Trumpa” ogniskują się nadzieje skrajnej – alternatywnej – prawicy w USA i Europie. Wszędzie słychać takie same oskarżenia, taki sam hejt, takie same pogróżki i pochwały przemocy jako środka prowadzącego do zdobycia władzy.

Polska 15 października ubiegłego roku pokazała, że autorytarny populizm można zatrzymać i odsunąć tam, gdzie jego miejsce, czyli na antypody demokratycznego państwa prawa. W USA w pierwszych sondażach po werdykcie zmalała gotowość w kręgach prawicowych do głosowania na Trumpa. Osobliwością modelu amerykańskiego jest możliwość startowania w wyborach osoby skazanej za przestępstwo. A Trump może być skazany także w innych procesach.

Ten już zakończony dotyczył kłamstw i fałszerstw związanych z biznesową działalnością Trumpa. To w Ameryce już powinno zniechęcić wyborców wszelkich opcji do głosowania na Donalda Przekręciarza. A przecież jest jeszcze aspekt moralny: wysoko płatne cudzołóstwo. Republikanie lubią się przedstawiać jako ludzie pobożni i rodzinni. Czy nie zauważyli, że za Trumpem podczas procesu była jego rodzina, ale z wyjątkiem zdradzanej Melanii?

Cokolwiek jednak powiemy o amerykańskim systemie wymiaru sprawiedliwości, należy on z pewnością do zachodniej kultury prawnej, opartej na zasadzie, że wszyscy są równi wobec prawa i mają równe prawo do korzystania z gwarantowanych im konstytucyjnie swobód obywatelskich. To różni Zachód radykalnie i na korzyść od systemów zalegalizowanego bezprawia w Rosji, Iranie i innych dyktaturach. W tym sensie proces i werdykt w Nowym Jorku nie jest bynajmniej dowodem, że Ameryka idzie na dno, jak insynuują trumpiści, lecz że ustrojowy system jest wciąż silny.

Trump był uczciwie sądzony i korzystał ze swoich praw. Ławnicy po sześciu tygodniach deliberowali dwa dni, nim wydali werdykt. Trump może się odwołać i może startować w wyborach, wygrać je i wrócić do Białego Domu. Ma więc rację, że ostateczny wyrok w jego sprawie należy do wyborców. A wyborcy mają prawo go zaskoczyć, tak jak nowojorscy ławnicy. I powinni pokazać mu czerwoną kartkę, skoro sam grozi, że po wygranej ogłosi w USA na jeden dzień dyktaturę. Dyktatura nigdy nie kończy się po jednej dobie, ma tendencję do przedłużania się w nieskończoność.