Złe i dobre wieści dla Ukrainy

Po fatalnych dla Ukrainy wieściach z Waszyngtonu przyszła dobra nowina z Brukseli: Unia Europejska zacznie w przyszłym roku negocjacje z Kijowem o przystąpieniu do tej wspólnoty.

Bo politycy zachodni nie powinni być „zmęczeni” wojną, którą Ukraina toczy także po to, by w konsekwencji powstrzymać Rosję przed agresją na inne państwa w naszym regionie Europy w myśl doktryny o rosyjskiej strefie wpływów. Rozumie to doskonale premier Tusk, nie rozumie – a raczej udaje, że nie rozumie – Viktor Orbán.

Czy Tusk podczas spotkania z Orbánem przekonał go, by nie robił „bydła” i nie wetował tej decyzji, mało prawdopodobne. Ale mógł mu podsunąć „niekonwencjonalne” rozwiązanie, żeby nie brał udziału w głosowaniu. Szczyt UE podjął pod jego nieobecność decyzję jednomyślnie. Nie zablokował, może dalej przedstawiać się na Węgrzech jako obrońca narodowych interesów, które każą mu być w dobrych stosunkach z agresorem Putinem.

Bardzo dobrze, że Tusk mówi jasno i wyraźnie, że popiera europejskie aspiracje Ukrainy i pomoc dla niej ze strony Zachodu. Na układanie relacji polsko-ukraińskich po wojnie będzie to miało wpływ pozytywny. Czyni to, mimo że prezydent Zełenski z miłości do Andrzeja Dudy początkowo Tuska ignorował. Za to Tusk myśli długofalowo: nasze relacje z Ukrainą trzeba ułożyć po partnersku, choć są zagrożone ryzykiem rywalizacji i twardej konkurencji w dziedzinie gospodarczej i handlowej. Mamy tego przykład w blokadzie naszej granicy przez polskich transportowców. A to nic w porównaniu z tym, jakie konflikty mogłyby się pojawić po akcesji Ukrainy do UE. Z drugiej strony jednak właśnie w ramach Unii łatwiej będzie je łagodzić.

Że poparcie dla Ukrainy obecnie się wypala z każdym kolejnym miesiącem (Rosja miała załatwić sprawę w kilka dni, a Ukraina broni się tymczasem już dwudziesty drugi miesiąc), wiadomo było od dawna, także w Polsce. W ostatnich tygodniach wyraźnym znakiem kryzysu było zablokowanie pomocy dla Ukrainy w amerykańskim Kongresie. Przyczyny nie były ideologiczne, „antyukraińskie”, dotyczyły polityki krajowej. Ale wszyscy wiemy – i mówią to sami Ukraińcy – że bez dalszej pomocy Zachodu, na czele z USA, wojny z Rosją nie wygrają.

To nie znaczy, że Ukraina prowadzi „zastępczą” wojnę Zachodu z Rosją. Odwrotnie: to Rosja zaatakowała Ukrainę, by zmusić Zachód do odrzucenia polityki proukraińskiej po pamiętnym Majdanie, który doprowadził do obalenia prorosyjskiego reżimu Janukowycza. Odtąd Kijów powrócił do polityki zbliżenia z Zachodem, w tym z Unią Europejską. Po napaści Rosji Ukraina otrzymała pomoc od Unii, na czele z Niemcami, i status państwa kandydującego do tej organizacji.

W czwartek, kiedy rozpoczął się szczyt UE w sprawie Ukrainy, Rosja przypuściła serię ataków rakietowych i dronowych na Ukrainę. A Putin podczas spotkania z dziennikarzami oświadczył, że wojna będzie kontynuowana aż do osiągnięcia celów: „denazyfikacji” i „demilitaryzacji” napadniętej Ukrainy. Ukraina bez sił zbrojnych byłaby wasalnym państwem marionetkowym, kolonią rosyjską i bazą wypadową dla przyszłych ataków na inne państwa.

Za rządów PiS Polska była stawiana na Zachodzie za wzór solidarności z napadniętą Ukrainą. Podziw wzbudziła oddolna akcja pomocy uchodźcom i odgórna polityka pomocy socjalnej dla nich i militarnej dla walczącego kraju. W ostatnim okresie rządów pisowskich relacje się schłodziły. Zmiana władzy w Polsce stwarza szansę ich odmrożenia. Ważniejsze jednak, czy „zmęczenie” Zachodu nie pogrzebie sprawy ukraińskiej. Po decyzji szczytu UE nadzieja, że tak się nie stanie, wzrosła.