Sprawa Charliego. Jak internet ratuje i szkodzi

Zabrakło mu tygodnia, by dożył roku. Charlie Gard nie zmarł w szpitalu, tylko w hospicjum.

Rodzice chcieli, żeby odszedł w swoim domu, ale to było technicznie niemożliwe. Nieuleczalnie chory chłopczyk żył tylko dzięki medycznej maszynerii. Respirator nie zmieściłby się w drzwiach.

Sprawa Charliego przykuła uwagę światowych mediów, gdy zabrali głos papież Franciszek i prezydent Trump. Obaj stanęli po stronie rodziców dziecka. Rodzice weszli w spór sądowy ze szpitalem w Londynie, w którym był najpierw leczony, a później podtrzymywany przy życiu.

Szpital, jeden z najlepszych pediatrycznych szpitali na świecie, uważał, że nic więcej dla dziecka nie można zrobić, jak tylko pozwolić mu godnie odejść.

Rodzice nie wierzyli, że nie da się już nic zrobić. Nie chcieli się zgodzić, by Charlie został odłączony od respiratora. Chcieli spróbować terapii eksperymentalnej w USA. Zebrali na to w internecie ponad milion funtów. Jednak ostatecznie, gdy nawet lekarz z USA oświadczył, że na terapię jest za późno, przyjęli wyrok sądu, że ich synek spędzi ostatnie godziny wraz z rodzicami w hospicjum.

Sprawa Charliego jest ekstremalna etycznie, duchowo, egzystencjalnie. Jak daleko państwo – sądy i szpitale – mogą wkraczać w prawa rodziny do decydowania o losie jej członków? Jak ocenić postawę rodziców? Czy lekarze są nieomylni w sprawach medycyny, a pacjenci i ich bliscy mają prawo tę nieomylność kwestionować? Czy godzimy się na to, by sędziowie określali miejsce śmierci dziecka wbrew woli jego rodziców?

Racje medyczne i prawne zderzyły się z racjami rodziców. Internet im pomógł, ale i wystawił na ciężką próbę: nie wszyscy uznali ich za wzór miłości rodzicielskiej, tylko za egoistów myślących bardziej o sobie niż o Charliem. A może nawet za celebrytów cierpienia. Tak czy inaczej Charlie przypomniał, że potęga obecnej medycyny stawia nas wobec wyzwań, które mogą ludzi przerastać.

Nie wiemy, jak byśmy się zachowali postawieni w sytuacji rodziców Charliego. Rozum podpowiada, że skoro dziecko było nie do uratowania, nie należało przedłużać jego egzystencji, tylko pozwolić mu odejść. Ale kto z nas nie ulegnie emocjom, oglądając zdjęcia chłopczyka i płaczących rodziców? Czemu nie można było dać im szansy, nawet jeśli los Charliego był przesądzony? W końcu wszelkie koszty gotowi byli ponieść rodzice.

Rozum godzi się na to, by państwo miało prawo działać wbrew woli rodziców, jeśli szkodzą dobru własnego dziecka: odmawiając transfuzji krwi lub szczepień ochronnych. Jednak jest coś niepokojącego w tym, że państwo – za pośrednictwem publicznej służby zdrowia – narzuca rodzicom, jak i kiedy ma umrzeć ich nieuleczalnie chore dziecko.

Rodzice Charliego podważyli wiarygodność zawodową lekarzy swego syna. Kierowali się miłością do dziecka i intuicją. Ale w internecie zaczęto lekarzy atakować. Od ataków na personel szpitala internauci przeszli do ataków na kompetencje lekarzy en bloc. Zapewne nie taka była intencja rodziców, ale zaufanie do lekarzy i medycyny na tej sprawie ucierpiało. To źle, bo w tak ekstremalnej sprawie rodzice potrzebują lekarzy, by podjąć samodzielnie trafną decyzję dotyczącą losu własnego dziecka.