Mój kłopot z „Wołyniem”

Niedobry politycznie czas na film Wojciecha Smarzowskiego. Cieszy się z niego tylko Rosja: tak pisze w „GW” Krzysztof Stanowski, były wiceminister edukacji i spraw zagranicznych. Faktycznie, niedobry, ale reżyser nie mógł się tym kierować, bo na taki film nigdy by nie było dobrego politycznie czasu.

Mam też, podobnie jak pan Stanowski, artystyczny problem z „Wołyniem”. Film wydał mi się za długi (po 20 minutach uczty weselnej zerknąłem na zegarek, choć zdarza mi się to w kinie bardzo rzadko). Potem było gorzej.

Sceny przemocy ociekające krwią zaczęły mi przypominać estetykę Tarantino. Co mi nie przeszkadza w „Django”, ciążyło mi w „Wołyniu”.

Zawsze miałem wątpliwości, czy da się robić filmy o tak strasznych rzeczach jak ludobójstwo. Na Polakach, na Żydach czy na innych narodach. To są doświadczenia graniczne. Rzadko komu udaje się w sztuce im sprostać. Zwłaszcza gdy zaczyna się swoista licytacja na krzywdy: nasze większe niż wasze.

Dobrze pokazany jest ukraiński duchowny, odpowiednik księdza Międlara, nacjonalista podżegający do nienawiści i rzezi na Polakach. Niech Międlar pójdzie na film Smarzowskiego, by zobaczyć, do czego prowadzi sianie nacjonalistycznej nienawiści. Drugi ksiądz unicki odegrał rolę ojca, wzywającego, bez skutku, do opamiętania obie strony. Zakwestionowane przez historyka święcenie narzędzi mordu to szczegół, choć dla przedstawienia roli religii w tragedii istotny. Religia w służbie nacjonalizmu, każdego nacjonalizmu, to straszna rzecz do oglądania.

Trzeba reżyserowi oddać, że dołożył starań, by film nie był uproszczeniem historii nie tylko tragicznej, ale też nieprostej. O zawiłym kontekście historycznym przypomniał choćby właśnie Stanowski. Zawiłość nie zmienia moralnej oceny wymordowania tysięcy Polaków przez ich sąsiadów pod wodzą antysowieckiej i antypolskiej ukraińskiej partyzantki, która w historii Ukrainy odegrała poniekąd rolę podobną do żołnierzy wyklętych.

A jest jeszcze kontekst całkiem współczesny, po Majdanie i z donbaską wojną separatystyczną w tle. Znany ukraiński historyk Jarosław Hrycak mówił w rozmowie z Pawłem Smoleńskim: „Bandera i Szuchewycz nigdy nie byli bohaterami mojej bajki. Mam wrażenie, że nie są bohaterami ukraińskich demokratów. Ich popularność nie wynika z ich stosunku do Polaków czy Żydów, ale do Rosji. Skoro prowadzimy wojnę z Moskwą, niektórzy szukają w historii naszego kraju postaci, które przed Rosją nie gięły karku. Polacy wciąż tego nie rozumieją”.

Cóż, są tacy Polacy, którzy to rozumieją. Widzą, jaką tragedią i zbrodnią była rzeź wołyńska, a jednocześnie patrzą na nią również jak na ostrzeżenie, co ludzie w ekstremalnej sytuacji potrafią zrobić innym ludziom, nawet zaprzyjaźnionym. Dlatego warto pójść na „Wołyń”, mimo wszelkich wątpliwości, o których wyżej.