Mur padł, a zęby krat czy wyrwane?

Upadek muru berlińskiego 9 listopada 1989 r. stał się dla świata symbolem rozpadu porządku jałtańskiego. Przyćmił w globalnej pamięci i wyobraźni obrady Okrągłego Stołu, które były może nawet ważniejsze, ale mniej medialne.

Także manifestacje w Pradze i dojście do władzy Vaclava Havla są do dziś bardziej pamiętane, no i krwawa rewolta w Bukareszcie zakończona sądem kapturowym nad małżeństwem Ceausescu i jego natychmiastowym rozstrzelaniem. Z ponurym wyjątkiem Rumunii upadek kolejnych systemów autokratycznych w naszej części Europy był witany raczej pokojowo, choć emocji nie brakowało. Ja śledziłem tę jesień narodów z radością i nadzieją. Nie wierzyłem własnym oczom, że to się dzieje bez przemocy, pod naciskiem rzesz manifestujących swoje prawdziwe uczucia.

Ale minęło dwadzieścia pięć lat i jestem o nie mądrzejszy. Dekady realnego socjalizmu, komunistycznej propagandy, iluzji socjalistycznego państwa opiekuńczego i braterstwa ludów pod egidą Starszego Brata w Moskwie odcisnęły swoje piętno w różnym stopniu – może w Polsce najmniejszym – na każdym z tych narodów.

Na to nałożyła się reaktywacja sił ultraprawicowych, szczególnie na Węgrzech Orbána, ale i u nas, choć wciąż marginalnie. I patologiczny alians skrajnej prawicy ze skrajną lewicą w atakowaniu liberalnej demokracji i kapitalizmu, UE i USA, i podziwie dla agresywnej polityki Putina, który stał się herosem i nadzieją wszystkich sił anty-wolnościowych i nacjonalistycznych, nie wykluczając Polski, gdzie podziwia się go szczególnie za walkę z „banderowcami”.

Tego wszystkiego należało się spodziewać, a jednak kładzie się to cieniem na dwudziestopięciolecie wolności narodów Europy środków-wschodniej. Tak samo niepowodzenia społeczne, ekonomiczne i kulturowe po 1989 r. w naszych krajach. Raju nikt przytomny nie obiecywał, ale nowi przywódcy rozbudzili ogromne nadzieje, oczekiwania i roszczenia. Nie mogły być zaspokojone w całości, ale powinny były zostać spełnione w przyzwoitym stopniu.

Niepowodzenia transformacji różne siły polityczne, na prawicy i na lewicy, wykorzystują dziś do kompromitowania modelu zmian i modelu rozwoju. Część tej krytyki jest zdrowa, choć zwykle przesadna (uważam, że dotyczy to m.in. krytyki ze strony autorytetów na lewicy pokroju prof. Karola Modzelewskiego), część, znaczna, jest demagogiczna.

W tym sensie „zęby krat” nie są jeszcze wyrwane. Mur trwa, ale w innym sensie. Dzieli nadal samych Niemców między sobą, a szerzej społeczeństwa, żyjące za nim od końca drugiej wojny po początek lat 90. Realny mur berliński był widzialnym znakiem podziału Europy na dwa światy, wolny i „socjalistyczny”. Upadł, lecz wciąż są ludzie, którzy sądzą, że ten podział był lepszy niż dzisiejsza otwarta Europa.

Mają prawo tak sądzić, bo między innymi na tym polega demokracja liberalna, że nikomu, kto nie narusza prawa, nie odbiera swobód obywatelskich, włącznie z krytyką samej demokracji i wszelkich jej urządzeń (co kontrastuje z „demokracją ludową”, ale któż o tym jeszcze pamięta).

Ja jednak wznoszę toast na cześć upadku Muru Berlińskiego. Tego historycznego i tego trwającego w umysłach.