Ciemne liczby demokracji

Ponoć 69 procent uważa, że żadna z partii nie spełnia ich oczekiwań i nie zasługuje, by na nią głosować. Tak ma wynikać z lipcowego sondażu CBOS, o którym dopiero teraz napisała GW. Ale to nie znaczy, że życzą sobie więcej partii, nowych partii. Tego pragnie tylko 37 proc. Sondowanych obywateli. Jak to pogodzić?

Rozumiem te dane tak, że obywatele nie są zadowoleni z ofert partii działających w Polsce. Nawet w elektoracie PiS 36 proc.  – najmniej w porównaniu z wyborcami centrowymi i lewicowymi- miałoby jednak problem z oddaniem głosu bez wątpliwości. Ale czy kiedyś w Polsce większość obywateli czuła się reprezentowana w parlamencie? Czy mieliśmy kiedyś miodowy miesiąc demokracji? Może tak, ale sektorowo: w dawnym elektoracie UD/UW czy SLD za prezydentury Kwaśniewskiego.

Jeśli nie jesteśmy zbyt zadowoleni, to nasza demokracja ma kłopot. Bo na razie nie ma u nas innego systemu wyłaniania władzy, jak poprzez kandydatury zgłaszane głownie przez partie polityczne. Jestem tu konserwatywny. Uważam, że nie ma realnej alternatywy względem tego modelu i że w polskich warunkach powinien on być przynajmniej w części finansowany z budżetu państwa.

Ale jak zrozumieć, że wyborcy uważają, że nie mają na kogo głosować, a jednak deklarują, że będą głosować na tę czy inną partię? Może to proste: wyborcy już nabrali doświadczenia, nie oczekują po partiach spełnienia obietnic, tylko możliwie sprawnego rządzenia. Gdyby takie było nastawienie elektoratu, można by też pojąć wspomniany paradoks: że nie czują się dobrze czy dostatecznie reprezentowani przez obecne partie, a nie chcą nowych.

Może nie ma sprzeczności, bo nowe partie wielu mogą się kojarzyć z mniejszą a nie większą stabilnością. Będzie więcej walki, jeszcze mniej porozumienia i chęci współpracy w kluczowych dla Polski sprawach publicznych. Chyba mają rację.