Eurotrumpizm

Jak sobie poradzi Ameryka z rządami Trumpa, to ważna sprawa. Dla nas w Europie, szczególnie w Polsce, jeszcze ważniejsze jest politycznie, jak sobie poradzimy z eurotrumpizmem.

Po sowieckim najeździe na praską wiosnę Dubczeka w partiach komunistycznych zachodniej, demokratycznej Europy, wtedy mających duże wpływy w społeczeństwach, pojawiła opcja „eurokomunizmu”. Jej zwolennicy odcięli się od modelu „demokracji ludowych” i przywództwa ZSRR, poparli NATO, społeczną gospodarkę rynkową, demokratyczną opozycję za żelazną kurtynę, odrzucili doktrynę Lenina o „dyktaturze proletariatu” i monopartii komunistycznej, potępili stan wojenny w Polsce.

Było to wydarzenie pozytywne dla demokracji w Europie. Eurotrumpizm jest wydarzeniem negatywnym. Skupia siły nastawione na przejęcie władzy metodami demokratycznymi, by następnie rozmontować na wzór Trumpa liberalną demokrację i zastąpić ją systemem opisanym przez Orwella w „Roku 1984”.

Przymus i przemoc zastąpi wolność wyboru, propaganda i nienawiść – wolność słowa i dążenie do prawdy, żądanie ślepej lojalności – prawa człowieka, kontrola gospodarki, polityki i kultury – otwarte społeczeństwo. W tym sensie mówimy dzisiaj, że historia cofa się do złowrogich lat 30. ubiegłego wieku, kiedy faszyzm, nazizm i stalinowski komunizm rozpętały drugą wojnę światową.

Trumpizm jest zlepkiem populistycznych haseł. Do siania chaosu i dezorientacji wykorzystuje sprawnie internet. Skupia się na nim jako tubie propagandowej. Wystarczyłoby ją zablokować, ale na to jest za późno. Pomógłby może zakaz „anonimizacji”, czyli ukrywania się pod pseudonimami. Niechby każdy hejter miał odwagę podpisać się prawdziwym nazwiskiem. Okazałoby się, ilu z nich jest na to gotowych. I tak mowa nienawiści karmi się poczuciem bezkarności.

Nie tak miało być, kiedy rodził się rewolucyjny system globalnej błyskawicznej komunikacji, ale tak się stało. Rozbójnictwo w sieci przenosi się nawet do przestrzeni publicznej. W Sejmie można wzywać do posłania kulki premierowi. Polityczni troglodyci na skrajnej prawicy na oczach opinii publicznej robią i mówią skandaliczne rzeczy – już całkiem jawnie. Gorzki paradoks epoki internetu polega na tym, że miliony jego użytkowników włączyły się do debaty publicznej, aby ją sparaliżować.

Pielgrzymki polityczne na dwór Trumpa cementują międzynarodówkę skrajnej prawicy i eurotrumpistów. Wszyscy gadają o „suwerenności”, a bez żenady czapkują łże-cesarzowi za oceanem. Niewydarzona wizyta prezydenta Dudy w Waszyngtonie dała Trumpowi argument w rozmowach z Macronem i Starmerem. Nie podoba się wam moja pogarda wobec Ukrainy i Unii Europejskiej, to zobaczcie, jak mnie całują po rękach Duda, Morawiecki, Fico, Orbán! O Europę dbam tak, jak mi się podoba, a wy co mi zrobicie? Nieprzewidywalny, chaotyczny, w istocie zgrywający twardziela i chimeryczny prezydent USA staje się wzorem do naśladowania dla podobnie nieogarniętych, lecz hałaśliwych mniejszych Trumpów od Argentyny po Polskę.

Nie patrzę na to ze stoickim spokojem. Nie pociesza mnie filozoficzna teza, że zło jest w istocie brakiem dobra, ani pobożna rada, by zło zwalczać dobrem. To podejście duchowe, które wymaga od człowieka duchowych kompetencji. W polityce dzisiejszej liczy się mantra „skuteczności”. Nieważne jak; ważne, by „dowieźć” obietnicę. Jak nie „doważą”, lud się burzy, a politycy nakładają włosiennice. Ta nowa dyktatura internetowego proletariatu staje się wyrocznią. A wieszczy jedno: że ten rok będzie naprawdę punktem zwrotnym.