Alicja w krainie złudzeń

Wybory parlamentarne u sąsiadów za Odrą już w niedzielę. Trzymam kciuki za demokratów. Obserwatorzy dość zgodnie uważają, że to będzie ostateczne zamknięcie epoki „mamuśki” Merkel, której ostatnim rozdziałem – choć już bez jej udziału – był rząd kanclerza Scholza. A skoro tak, to trzeba się szykować na nowy rozdział w polityce niemieckiej, także w Polsce, bo nic, co dzieje się w Berlinie, nie zostaje w Berlinie, lecz rozchodzi się po całej UE.

Niemcy to wciąż najludniejsze państwo unijne i największa gospodarka. Od kilku lat gospodarka nie rośnie, a polityka kuleje. Na scenie pojawiła się nowa siła: skrajnie prawicowa AfD. W sondażach ustępuje tylko chadeckiej opozycji Friedricha Merza, wyprzedza socjaldemokratów Scholza. Ta „alternatywa dla Niemiec” urosła na migrantach, a ściśle na niechęci do nich.

W 2015 r. Merkel otworzyła granice dla setek tysięcy uchodźców i pozwoliła im zacząć nowe życie ze wsparciem państwa. Córka pastora z NRD kierowała się zapewne etosem chrześcijańskim. Chciała pokazać, że Niemcy demokratyczne są gotowe do solidarności z ofiarami wojny i prześladowań. Że wyciągnęły wnioski z nie tak dawnej, a strasznej historii.

Kto jeśli nie Niemcy powinni być solidarni z ofiarami wszelkich wojen i prześladowań? Nie spodziewała się, że w reakcji narodzi się w byłej NRD ruch radykalnej odmowy takiej filozofii polityki. I że na jego czele stanie kobieta, którą będzie lansował najbogatszy człowiek świata. Elon Musk popiera AfD, uważa, że jedyny ratunek dla Niemiec to ich trumpizacja. Inni dygnitarze Trumpa mówią to samo, nie zważając, że ich ostentacyjne wtrącanie się do wyborów w Niemczech wywołuje rosnącą irytację polityków i obywateli. Trump jest mistrzem zrażania do siebie ludzi niezdecydowanych, a co dopiero zdeklarowanych przeciwników jego „rewolucji zdrowego rozsądku”. Nie tylko utwierdza w przekonaniu, że jest zagrożeniem dla samej Ameryki i wolnego świata, wywołuje też determinację, by się mu przeciwstawić.

Alice Weidel, kandydatka AfD na urząd kanclerza, nie skleja się z wyobrażeniami o typowych liderach skrajnej prawicy. Dobrze wykształcona, ma bogatą karierę biznesową, zna obce języki, w tym mandaryński, bo pracowała kilka lat w chińskim banku. Jej (oficjalnym) wzorem w polityce jest Żelazna Dama Thatcher, a nie Hitler, ostrożnie obchodzi się z tematem dexitu, czyli wyjścia Niemiec z UE, choć zastrzega, że poparłaby referendum w tej sprawie. Na dodatek należy do LGBT: jej partnerką jest Lankijka (Cejlonka). Polska prawica może tylko pomarzyć o takich liderach.

Słuchałem jej rozmowy z Muskiem. Hitlera nazwała „komunistą” – to tani chwyt, by się ratować przed zarzutem, że AfD ma skrzydło faszystowskie – ale przynajmniej nie szczuła w stylu pisowskich rewolwerowców od „kuli w łeb Tuska”. Jednak jest to partia „nieprzysiadalna” ideowo i politycznie dla niemieckich formacji głównego nurtu. Tak oświadczają i Scholz, i Merz. Co jednak nie przeszkadzało liderowi chadecji przeforsować zaostrzenie polityki migracyjnej z poparciem AfD. Tak że nie ma pewności, czy kordon sanitarny wokół AfD nie zacznie być dziurawy po wyborach.

Tematem głównym wyborów niemieckich są migranci, a nie, jak byśmy przypuszczali, gospodarka czy bezpieczeństwo. Przynajmniej nie w takiej proporcji jak choćby u nas. Ale Tusk z Merzem (którego powszechnie typuje się na kanclerza) prawdopodobnie znajdą łatwo i szybko wspólny język właśnie w tych sprawach. Obaj należą do Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim, czyli do konserwatywno-liberalnej centroprawicy. Chadecji, tak jak Polsce Tuska, zależy na współpracy z nami. Nie tylko ekonomicznej, ale też politycznej, w ramach Trójkąta Weimarskiego i wspierania niepodległej Ukrainy. Są plany rozbudowy szybkich połączeń kolejowych między obu państwami.

Merz jest zdecydowanie antyputinowski i proukraiński, ale od współpracy z USA się nie odcina, tak jak Tusk. Układy z AfD za zaostrzeniem polityki migracyjnej były gambitem Merza, który odbił się dla niego niekorzystnie w sondażach. Różnica między CDU/CSU w stosunku do AfD zmniejszyła się z dwucyfrowej do jednocyfrowej.

Weidel udziela się w międzynarodówce skrajnej prawicy wraz z Orbánem, Babiszem, Salvinim, Abascalem, Wildersem, entuzjastami polityki tożsamościowej i doktryny suwerenizmu. Wściekle zwalczają lewicę, UE, „elity brukselskie”, wielokulturowość nowoczesnych społeczeństw demokratycznych, no i oczywiście naukę: ekologię, walkę z ociepleniem klimatu, ruchy na rzecz przebudzenia się biernych obywateli („woke”) w obliczu nowego prawicowego autorytaryzmu, który chce przemeblować świat pod przewodem Trumpa i Muska. Nie wystarczy nie być obojętnym wobec tych zakusów, trzeba się obudzić i przeciwstawić.

Eurotrumpizm spod znaku MEGA (Make Europe Great Again) nie chce prawie wszystkiego: imigrantów, islamu, zielonego szaleństwa (np. zamknięcia niemieckich siłowni atomowych), odgórnych regulacji, politycznej poprawności. Realne problemy miesza z opiewaniem rekonkwisty Europy. Nieważne, czy katolickiej, libertariańskiej, byle odbić umiarkowanej lewicy, prawicy, centrum i liberałów. Czyli większości partii demokratycznych, na które głosuje większość wyborców w UE. Więc jak eurotrumpiści chcą tego dokonać? To jasne: drogą wykorzystania demokracji do jej obalenia. Tak jak stało się w nieszczęsnym dla Niemiec i świata roku 1933.

Słowo „Polska” nie pada w programach skrajnej lewicy niemieckiej. AfD odrzuca polskie (i greckie) żądania reparacji za straty wojenne. Lansuje „reemigrację”, czyli masowe deportacje migrantów, ale ma to nie dotyczyć Polaków legalnie mieszkających w Niemczech. Nie podnosi sprawy powrotu naszych ziem zachodnich do Niemiec, a nawet się od niej odcina oficjalnie, ale sama Weidel w 2023 r. użyła terminu „Niemcy Środkowe”, prowokując zarzuty, że mówi językiem Eriki Steinbach, rewizjonistki terytorialnej. Przewidywania, że AfD do większościowej władzy nie dojdzie, a nawet nie wejdzie po wyborach do rządu, są wśród niemieckich komentatorów powszechne. To Polskę powinno cieszyć, lecz cieniem kładzie się pytanie o wynik, jaki zrobi AfD. Im wyższy, tym ulga mniejsza.