Sto dni do wyborów: szanse kobiet

Niby jeszcze sporo czasu, ale to nieprawda, bo w sensie politycznym to już tuż-tuż. Przewagę sondażową Rafała Trzaskowskiego potwierdza nawet nietuzinkowy sondaż SW Research dotyczący tego, kogo pytani widzą jako najbardziej odpowiednią pierwszą damę. Żonę Rafała, a na drugim miejscu plasuje się żona Nawrockiego. Czyli pytani kierują się tym, kogo widzą jako prezydenta. Skoro Trzaskowskiego, to najlepszą pierwszą damą będzie dla nich Małgorzata Trzaskowska. To dla mnie potwierdzenie, że przez tyle lat od nastania demokracji kobiety wciąż są traktowane przez wyborców jako gorszy sort, a w najlepszym razie rezerwa kadrowa.

Oczywiście pierwsze damy to nie są polityczki. Los sprawia, że trafiają pod „żyrandol” z mężami. Niekoniecznie z chęcią, raczej z lojalności małżeńskiej. Ale chcąc nie chcąc stają się wówczas osobami publicznymi z wszystkimi tego dobrymi i złymi skutkami. Ich potknięcia idą przede wszystkim na konto ich mężów. W internetach nie mogą liczyć na uszanowanie prawa do prywatności. Bywają atakowane za czyny i słowa głównie mężów. Nie zdarzyło się dotąd, by któraś spróbowała rozpocząć samodzielną karierę w polityce. A przecież Danuta Wałęsa czy Jolanta Kwaśniewska miały taki potencjał.

A co z kobietami, które godzą się kandydować na urząd prezydenta? Słabiutko. Nawet na lewicy. Przykład Magdaleny Ogórek, wbrew intencjom Leszka Millera, raczej zamknął, niż otworzył drogę do prezydentury kobietom lewicy. W tym roku sił próbuje Magdalena Biejat, ale za cenę rozłamu w Razem. Cud się nie zdarzy. Nie zdarzył się też w przypadku Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Z godnością zniosła wymianę na Trzaskowskiego. Na otarcie łez objęła funkcję marszałka Senatu, trzecią w hierarchii państwowej. Ale doświadczenie wymiany musiała przeżyć. Nie zaznacza do dzisiaj silnie swej obecności w polityce bieżącej. Znikła. Podobnie znikły pretendentki z dawniejszych czasów: Hanna Gronkiewicz-Waltz i Henryka Bochniarz.

Zorientowały się zapewne, że w polskiej polityce prezydentura to wciąż strefa tylko dla mężczyzn. Kaczyński nigdy nie zdradzał ochoty, by wpuścić tam którąś z licznych kobiet udzielających się w PiS. Platforma była blisko, ale się przestraszyła. O ludowcach czy stronnictwie Hołowni nie ma co mówić, choć i tam spotkamy ciekawe i samodzielne polityczki. Na stronie Państwowej Komisji Wyborczej 8 lutego figurowało 16 zgłoszonych komitetów wyborczych osób kandydujących w majowych wyborach prezydenckich. Tylko dwa to komitety reprezentujące kobiety.

Prócz komitetu Biejat mamy komitet Aldony Anny Skirgiełło. „Aldonę  z Podlasia”, która „lubi Trumpa”, wystawiła Samoobrona. Media wymieniają jeszcze dwie niezależne pretendentki: Joannę Senyszyn (dawniej SLD) i Katarzynę Cichos, adiunktkę na wydziale prawa UKSW (w PRL Akademia Teologii Katolickiej). W sumie cztery kobiety i 15 mężczyzn. Szerzej znane są dwie: Biejat i Senyszyn. Biejat notuje poparcie ok. 3 proc. A więc prezydentką raczej nie zostanie, choć wypracuje większą rozpoznawalność, a to się jej przyda, jeśli będzie dalej chciała być polityczką. I tyle.

Szat nie rozdzieram, ale to daje do myślenia. Czemu przez tyle lat nie pojawiła się w wolnej Polsce kobieta, która wygrałaby wybory prezydenckie? Czemu na lewicy, w centrum i na prawicy nie podjęto takiej skutecznej próby? Tak partie czytają oczekiwania elektoratu? Sądzą, że kobiety wolą głosować na mężczyzn? Nie było chętnych czy zabrakło  woli politycznej, a może zamiast promować zdolne kobiety, podcinano im skrzydła, by nie daj boże nie weszła na scenę jakaś polska Le Pen czy Mary Robinson (pierwsza w historii prezydentka Irlandii). A przecież Polska już dojrzała do prezydentury kobiety, nieprawdaż?