Euforia na kredyt

Polska partia urządziła w Sejmie klakę na cześć zagranicznego polityka. PiS się cieszy z wygranej Trumpa, jakby wygrał on wybory w Polsce. Wiwatować na cześć zagranicznego polityka wypada tylko wtedy, gdy zrobił coś ważnego i dobrego dla naszego kraju. Amerykanie urządzili na Kapitolu owację na stojąco Wałęsie, ale stanął przed nimi we własnej osobie i dziękował za wsparcie Solidarności. Donald Trump ma szansę na takie przyjęcie w Polsce, jeśli zrobi dla naszego kraju coś konkretnego, bo wygłaszać peany to za mało.

Nawiasem mówiąc, Trump podczas wizyty w Polsce nie omieszkał uhonorować Lecha i Solidarności w obecności jej historycznego przywódcy. To było jednak lata temu. Dziś mówimy o Trumpie po przejściach, nabuzowanym i triumfującym. Nic jeszcze nie wiadomo o jego ekipie ani planach politycznych. Nie znamy jego kandydatów na kluczowe stanowiska. Kto będzie nowym ministrem spraw zagranicznych, obrony, sekretarzem bezpieczeństwa narodowego. Gdy poznamy kandydatów i doradców, zarysuje się kontur prezydentury Trumpa.

Jak dotąd nie wycofał się z obietnic, które nas szczególnie interesują, czyli z deklaracji, że doprowadzi do zakończenia wojny w Ukrainie w ciągu jednej doby. Od początku była to pusta obietnica, ale sprawa ma wagę fundamentalną, więc będzie się do niej bez przerwy wracało w mediach i dyplomacji. Zwłaszcza w Polsce pod rządami koalicji demokratycznej będzie to ważne kryterium oceny nowej administracji. Nikt chyba nie wierzy, że Trump zakończy wojny w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie, nim oficjalnie przejmie władzę 20 stycznia. Ale słowo się rzekło. Czekamy z zapartym tchem.

Mnie się zdaje, że problem Trumpa polega na dwóch rzeczach. Po pierwsze, to zadufanie, które powoduje, że osobiste interesy utożsamia z interesami Ameryki. Gra na siebie, a roi mu się, że jest głosem całej Ameryki. Po drugie, że nie potrafi działać zespołowo. Jedno wynika z drugiego. Zmienia współpracowników jak rękawiczki, z dnia na dzień zmienia zdanie, otacza się potakiewiczami. To stąd bierze się niepokój, że będzie siał chaos i tylko pogłębi podziały w społeczeństwie.

Są jednak tacy, którzy mają nadzieję, że w drugiej kadencji Trumpa Biały Dom zapełni się „dorosłymi” ludźmi. Inaczej mówiąc, że Trump okaże się dojrzałym realpolitykiem. Ale to mogą być pobożne życzenia. Czy da się pogodzić „naprawę” Ameryki z odzyskaniem jej prymatu w świecie? Czy da się zjednoczyć naród, atakując przedstawicieli milionów obywateli, którzy nie głosowali na Trumpa? Wydaje się to niemożliwe.

Słuchałem powyborczego przemówienia Kamali Harris. Pokazała klasę, jakiej zabrakło Trumpowi, kiedy przegrał z Bidenem, a u nas Kaczyńskiemu, kiedy przegrał rok temu. Pogratulowała Donaldowi wygranej, oficjalnie uznała jego zwycięstwo. Zapowiedziała współpracę w ramach przekazywania władzy. A jednocześnie dodała ducha swym wyborcom: nie ustawajcie w walce o demokrację, praworządność, równość, poszanowanie praw i godności każdego obywatela. Tak działa kultura demokratyczna. Jaka szkoda, że była to mowa pożegnalna.

Choć Trump będzie w luksusowej politycznie sytuacji – ma większość w parlamencie i Sądzie Najwyższym – ostatnie słowo ma konstytucja, o czym przypomniała Kamala. To gwarancja bezpieczeństwa dla demokracji w Ameryce. Tak, demokracja tym się różni od anarchii i tyranii, że przegrany oddaje zwycięzcy władzę pokojowo, zgodnie z prawem. A władzę traci się w niej z woli wyborców, a nie wskutek rebelii czy puczu. Euforią obozu Trumpa chce się ozdobić obóz Kaczyńskiego. Ale światło odbite nie ma takiej siły. W obu przypadkach to euforia na kredyt.