Cierpiący Polak, niewdzięczny Ukrainiec

Wysłanie żołnierzy z Korei Północnej na front w Ukrainie zbiegło się z napięciami na linii Warszawa–Kijów. W sensie geopolitycznym to nowy rozdział krwawego konfliktu wywołanego przez Moskwę. Nie wiemy, jak włączenie się totalitarnego reżimu Kima w ten konflikt wpłynie na wojnę militarnie. Politycznie to bardzo niepokojący zwrot akcji.

Obecność kontyngentu koreańskiego można odczytywać różnie: jako sygnał wyczerpywania się zasobów wojennych Rosji, jako wejście do globalnej gry reżimu Kima przed wyborami w USA w nadziei na wygraną Trumpa, jako chęć wykorzystania wojny do testowania zdolności bojowych Pjongjangu w walce z Zachodem wspierającym Ukrainę.

Ale można też uznać, że skoro Putin doprosił do agresji obce państwo, to Ukrainie tym bardziej należy się dodatkowe wsparcie: zgoda polityczna USA na użycie zachodniej broni dalekiego zasięgu do atakowania militarnych i strategicznych celów w głębi Rosji. To chyba w obawie przed tym jastrząb Miedwiediew znów straszy Zachód, że Moskwa może użyć broni jądrowej.

Jeszcze niedawno minister Sikorski nie wykluczał, że Polska mogłaby strącać rosyjskie pociski lecące na cele w Ukrainie. W ostatnim czasie po serii wypowiedzi publicznych polityków ukraińskich i samego Zełenskiego coś pękło na linii Warszawa–Kijów. Po obu stronach słychać rozczarowanie i irytację. Ekipa Zełenskiego oczekuje spełnienia obietnic, przede wszystkim dostarczenia samolotów bojowych, strona polska oświadcza, że zrobiła tyle, ile mogła, i oczekuje „wdzięczności”. W tle kontrowersja wokół rzezi wołyńskiej, ekshumacji ofiar, polityki wobec Ukraińców w II RP, powojennej przesiedleńczej akcji „Wisła” i upamiętnień polskich i ukraińskich dotyczących tamtych czasów.

Tusk włączył do bieżącej polityki wątek historyczny. Co więcej, przypomniał politykom ukraińskim, że ich starania o członkostwo w UE i NATO wymagają zgody Polski. Zaskakujący twardy zwrot wobec Ukrainy można interpretować jako przejęcie narracji pisowskiej, odebranie jej paliwa przed wyborami prezydenckimi w Polsce. Ale retoryka raz uruchomiona będzie żyła własnym życiem i zaostrzy napięcie. Powstaje pytanie, czy gra Tuska jest warta wyprawki.

Ciekawie pisze o tym Eugeniusz Smolar w internetowym tygodniku „Kultura Liberalna”. Stawia tezę, że w obecnej sytuacji „stosunek do przeszłości nie może w warunkach wojny przeważać nad celami strategicznymi. Jest godne ubolewania, że mimo sukcesów rozwojowych Polacy w relacjach z Ukrainą uznają za niezbędne utrzymywanie w świadomości społecznej poczucia historycznej krzywdy i kształtowanie tożsamości narodowej przez homo patiens – człowieka cierpiącego”. Bo choć przeszłość nigdy nie jest martwa, zwłaszcza w Polsce i krajach naszego regionu, to jednak – tak rozumiem myśl autora – włączanie kwestii historycznych niebezpiecznie zaburza sedno sprawy, a nawet prowadzi do kryzysu w stosunkach polsko-ukraińskich.

Jak pogodzić oczekiwania wdzięczności z naszymi deklaracjami, że „Ukraińcy płacą najwyższą cenę, heroicznie walczą i o własne, i o nasze bezpieczeństwo”? Od ponad dwu lat słyszymy, że Ukraińcy walczą m.in. po to, abyśmy my nie musieli bezpośrednio stawiać czoła rosyjskiej ekspansji. To Ukraińcy, a nie my, cierpią dziś na widok poległych, bombardowanych bloków, szkół, szpitali, teatrów, infrastruktury.

Klęska Ukrainy miałaby dla nas złe i niebezpieczne skutki. Niby większość polityków się z tym zgadza, a mimo to nie zapobiegli kryzysowi w naszych relacjach. Skupiali się za rządów PiS i skupiają po zmianie władzy na historii i problemach bieżących.

Tymczasem potrzebne jest spojrzenie strategiczne, w długiej perspektywie, i dopasowana do niego polityka wobec Ukrainy i w ogóle wschodnia. Skoro politycy zgadzają się w znacznej części, że w polskim interesie leży nie tylko niepodległość i demokracja w Ukrainie, ale też jej członkostwo w UE i NATO, to czemu Tusk poniekąd zmienia ten przekaz, mówiąc o „warunkowości” dotyczącej ukraińskich aspiracji?

Kwestie historyczne, nawet słusznie poruszane, nie wchodzą przecież do warunków, jakie powinno spełnić państwo pragnące wstąpić do tych organizacji. Bolesna przeszłość w relacjach polsko-niemieckich, polsko-litewskich czy polsko-ukraińskich (ból, pamięć i cierpienie to doświadczenia nie tylko Polaków) dotąd nie dominowała w naszej polityce po 1989 r. Dzięki temu znaleźliśmy się w Unii i we wspólnocie demokracji zachodnich wraz z Niemcami, Litwą i być może z Ukrainą, o ile przetrwa jako niepodległe państwo. Nie marnujmy tego, bo historia nam tego nie wybaczy.