Witaj, szkoło!

Byłem nauczycielem licealnym w epoce PRL: język polski i angielski. To było w Przemyślu. Do pracy przyjął mnie dyrektor, członek ówczesnej partii rządzącej. Nie wnikał w szczegóły życiorysu – byłem pod obserwacją policji politycznej, moim kolegą z roku był Staszek Pyjas – potrzebował polonisty i anglisty. Wystarczył mu dyplom absolwenta UJ. Obsadzenie wakatu uznał za ważniejsze niż ryzyko, że a nuż się ta jego decyzja nie spodoba komuś w PZPR i może mieć kłopoty.

Praca nauczyciela mi się spodobała, w końcu miałem przygotowanie pedagogiczne, a dyrektor mi nie przeszkadzał. Byłem ciekaw moich uczniów, a oni mnie. Nie byłem stamtąd, nosiłem się nieco młodzieżowo. Do lekcji obowiązkowych dodałem literackie kółko samokształceniowe. Gdy w stanie wojennym zostałem internowany za Solidarność, moi uczniowie na różny sposób okazywali, że mój los nie jest im obojętny. Po wyjściu na wolność do mego liceum nie mogłem wrócić, bo dla „takich jak ja” w socjalistycznej edukacji miejsca już nie było. Wróciłem do Krakowa, żyłem z prywatnych lekcji angielskiego i tłumaczeń dla podziemnych wydawnictw. W 1988 r. zaproponowano mi pracę w „Tygodniku Powszechnym”. Propozycję przyjąłem.

Nauczycielom kolejnych pokoleń takie doświadczenie zostało szczęśliwie oszczędzone, może z wyjątkiem czasu ministra Czarnka. Mają inne problemy, pracują z inną młodzieżą. Zasadnicze pytanie jest jednak moim zdaniem wciąż to samo: jakiej edukacji Polska potrzebuje?

Mimetycznej, naśladującej wzory z przeszłości, czy przygotowującej młodzież do życia i pracy w XXI wieku, czyli dialogowej? Takiej, która pozwoli nie tylko zdobyć solidne wykształcenie adekwatne do czasów, w jakich żyją, ale też szczerze rozmawiać z nauczycielami o ich problemach w długim procesie wchodzenia w dorosłość. Celem szkoły jest wiedza, a nie psychoterapia, ale w dzisiejszym świecie punkt ciężkości przesuwa się chyba na umiejętności społeczne. Ich zdobycie pozwala lepiej korzystać z nabytej wiedzy w trakcie nauki i po jej zakończeniu.

A zatem „witaj, szkoło”, ale jaka? Przyjazna uczniom czy surowo egzekwująca przyswojenie kolejnych porcji materiału? Partnerska, choć nie „kumplowska” w relacjach między młodzieżą a nauczycielami czy sztywno hierarchiczna, mimo że od lat resort oświaty promuje uczniowską samorządność jako przygotowanie do życia w pluralistycznym społeczeństwie demokratycznym?

Czemu to przygotowanie ma służyć, niby wiemy, bo od ponad 30 lat praktykujemy demokrację na różnych poziomach, lecz to jest wciąż projekt w tworzeniu, który potrzebuje dobrze wykształconych i opłacanych pedagogów. Kto i jak się nimi zajmuje, bo bez dobrych nauczycieli kolejne reformy będą buksować. Dziś na dodatek widzimy tendencję, uzasadnianą „czasem marnym”, do uniformizacji oświaty w duchu „wychowania patriotycznego”. W porządku, jeśli szkoła uczy odróżniania patriotyzmu od nacjonalizmu, ale czy wszędzie tak się dzieje? Moim zdaniem potrzebujemy wychowania przede wszystkim obywatelskiego. A w jego ramach myślenia krytycznego. Jak jednak uczyć takiego myślenia, gdy nie jest się do tego przygotowanym?

A co z rodzicami? Czy mamy dobrze wyważone relacje w trójkącie: szkoła/nauczyciele-uczniowie-rodzice? Szkoła przyszłości nie może być poddana dominacji którejkolwiek z tych grup społecznych. Nikt nie „powita” chętnie szkoły, w której czuje się samotnym trybikiem zdanym na łaskę i niełaskę osób stojących wyżej w hierarchii. Jak każda znacząca instytucja edukacja publiczna pokazuje, w jakim systemie naprawdę żyjemy. Teorie, struktury, regulaminy, akademie, apele sobie, a prawdziwe życie szkolne sobie. Chodzi o to, by się te dwa organizmy do siebie zbliżały. Szkoła przyszłości to wspólne zadanie i wyzwanie nie tylko dla państwa i rządu, ale też obywateli. Chcemy demokracji jakościowej, inwestujmy w jakościową edukację.