Pobudka przedwyborcza

Ruszmy się i oddajmy głosy 9 czerwca. Jest po co i na kogo głosować. Chodzi o wybór takiego Parlamentu Europejskiego, aby mógł on działać na rzecz stabilizacji Unii. Skrajna prawica w państwach członkowskich dąży do jej destabilizacji.

Liczy na wprowadzenie do PE jak największej liczby swych reprezentantów. Ich zadaniem ma być pokazywanie, że Unia jest do niczego niepotrzebna społeczeństwom tworzących ją państw. Przeciwnie, blokuje ich możliwości rozwojowe. Dlatego te siły przyklejają się do wszelkich protestów przeciwko tej czy innej polityce unijnej – ostatnio np. przeciwko tzw. Zielonemu Ładowi – gdy taka polityka wywołuje ostre kontrowersje, jak choćby w sprawie poparcia dla Ukrainy czy zasad imigracji do UE osób spoza Europy. Gdy protesty wygasają, skrajna prawica i skrajna lewica przerzucają się na inne tematy lub same je wywołują.

Ponieważ lewica socjaldemokratyczna przeżywa kryzys, bo znika klasa robotnicza, a skrajna lewica to margines polityczny, za to skrajna prawica rośnie w siłę, to ona przede wszystkim jest wyzwaniem. Wypełnia próżnię polityczną w Unii. Ta próżnia trapi liderów proeuropejskich od dawna. Potocznie nazywa się ją deficytem demokratycznym, a nawet problemem UE z demokracją. Przykładem jest Komisja Europejska, najważniejsze narzędzie wykonawcze polityki unijnej, choć niepochodzące bezpośrednio z wyborów europejskich.

Inny przykład to same te wybory. Teoretycznie nie powinny być o polityce krajowej, tylko unijnej, w praktyce są zwykle kolejnymi testami układu sił w danym kraju. Parlament Europejski nie jest jednak parlamentem narodowym, tylko jedyną na świecie legislatywą ponadnarodową. Ma służyć nie interesom poszczególnych państw, ale wypracowaniu wspólnej polityki Unii we wszystkich sprawach, które dotyczą ich wspólnego działania korzystnego dla wszystkich. Na przykład w sprawie skutków ocieplenia klimatu czy praworządności.

Wciąż de facto narodowy charakter eurowyborów jest sprzeczny z transnarodowym charakterem Parlamentu Europejskiego. Powoduje ciągłe tarcia w tej legislatywie. Tę sprzeczność rozwiązałoby wprowadzenie list wyborczych proponowanych przez frakcje obecne w PE, a nie przez partie działające w poszczególnych państwach członkowskich.

Swoją listę wystawiałaby np. Europejska Partia Ludowa, a nie Koalicja Obywatelska, której delegacja należy w Parlamencie Europejskim do „rodziny politycznej” chadeckiej centroprawicy EPL/EPP. Okręgami wyborczymi byłyby całe kraje. Niestety, ta zmiana wciąż napotyka na opór, także w Polsce.

Dlatego 9 czerwca wybory europejskie znów będą polem rywalizacji partii krajowych. Sprawy unijne zejdą na plan dalszy. U nas ich wynik pozwoli Kaczyńskiemu lub Tuskowi ogłosić kolejne zwycięstwo i przedstawiać je jako zapowiedź kolejnych sukcesów, na czele z wyborami prezydenckimi.

Tak to działa. Ale z tego nie wynika, że udział w tak skonstruowanych wyborach unijnych nie ma znaczenia. Ma, bo wpływa na układ sił w Parlamencie Europejskim, a ten uchwala budżet UE, obsadza ważne stanowiska, zatwierdza skład Komisji Europejskiej, może ją wzywać na dywanik.

A poza tym jest wyjątkowym forum debaty twarzą w twarz ludzi z całej Unii, wybranych w wolnych wyborach. To dzięki temu Unia ma demokratyczny mandat, który różni się od mandatu członków parlamentów narodowych tym, że nakłada na nich odpowiedzialność za kondycję UE.

W Brukseli i Strasburgu eurodeputowani mają obowiązki europejskie, a nie tylko narodowe. Oczywiście tak tego nie widzą sympatycy nacjonalizmu, a przeciwnicy Unii jako czegoś więcej niż bankomatu i strefy wolnego handlu. Sztywna prawica typu PiS czy Fidesz chce ją do tego zredukować. To ma na myśli, gdy wzywa do „reformy” UE.

Jednak prawdziwa reforma Unii na tym nie polega. Jej celem powinna być likwidacja owego „deficytu demokratycznego” w unijnym systemie. Więcej Unii to znaczy więcej demokracji w jej instytucjach. Skrajna prawica tego nam nie da, bo jej nie zależy na demokracji, tylko na przejęciu kontroli nad Unią, a jeśli to niemożliwe, na jej delegitymizacji pod „suwerennościowymi” hasłami, sprzecznymi z celem i etosem Unii. W Unii nie chodzi o państwa narodowe (nic im nie ujmując), tylko o międzypaństwową współpracę na rzecz pokoju, praw człowieka i dobrobyt.

Nacjonalizmy są manifestacją egoizmu i pychy narodów. Z tego wynika ich niezdolność do współpracy z innymi narodami. Są nastawione na osiąganie celów grupowych pod płaszczykiem patriotyzmu. Kieruje nimi przekonanie, że wszystko im wolno, bo tylko oni są patriotami, a skoro tak, to ich cel uświęca wszelkie środki. W istocie służą tylko swoim celom, nie oglądając się na tego skutki w kraju i w stosunkach międzynarodowych.

Nacjonalistyczny patriotyzm zderza się z innymi nacjonalistycznymi patriotyzmami. Kończy się krwawą jatką. W Unii symbolem są otwarte granice. Nacjonaliści tego nie cenią i nie chcą. Agresywni dążą nie do otwarcia, tylko przesunięcia swoich w głąb innego państwa, z którym mają historyczne porachunki. Na przykład Rosja wyciąga łapę po Ukrainę, a Orbánowi marzą się „wielkie Węgry” kosztem Rumunii i Słowacji.

Skrajna prawica może osiągać cele w swoich krajach, ale z natury nie jest zdolna do głębszej i trwalszej współpracy w Parlamencie Europejskim. Ani między sobą, ani z innymi opcjami. Dlatego uważam za błąd umizgi niektórych unijnych polityków centroprawicy do ugrupowań skrajnie prawicowych. Są z definicji samolubne i nielojalne. Nie dotrzymują słowa, robią wolty, zmieniają sojusze w zależności od oceny sytuacji. Są podatne na korupcję polityczną i materialną – w tym rosyjską – bardziej niż inne siły polityczne. W Parlamencie Europejskim mogą się jednak sprzymierzyć doraźnie dla niszczenia Unii i dlatego tak ważne są teraz te wybory. Jeszcze można ich zatrzymać.