4 czerwca roku pamiętnego

Z chęcią pójdę na eurowybory. A przedtem na wiec na krakowskim rynku w rocznicę wyborów 4 czerwca 1989 r. Uważam, że tę datę powinno się wpisać do rejestru naszych świąt państwowych. Bez tamtych wyborów nie byłoby wyborów do Parlamentu Europejskiego w Polsce, bo nie byłoby pełnej demokracji i niepodległości. Odkąd możemy się cieszyć ze zmiany ustroju, chodzę na wszystkie wybory: parlamentarne, samorządowe, prezydenckie. Nie wszystkie wyniki mnie zachwycają, ale na tym polega demokracja, że nie zawsze wygrywają nasi kandydaci.

Nie odczuwam znużenia tym, że po raz trzeci od 15 października trzeba się wybrać do swojej komisji wyborczej. Komisja znajduje się kilka minut od mojego domu, a sam akt głosowania zajmie też kilka minut. Odczuwam zadowolenie, że znów mogę oddać głos, i to bez obawy, że się zmarnuje. Nigdy nie głosowałem na radykałów, populistów i nacjonalistów i tym razem też nie zagłosuję na żadnych „sprzedawców dymu”. Mam od lat wyrobione przekonanie, że należy chodzić na wybory i głosować na kandydatów ugrupowań demokratycznych. Tych, które wywodzą się z dawnej opozycji w czasach PRL i z pierwszej Solidarności lat 1980-89. Był to ruch wielonurtowy. Ja sympatyzowałem z tym jego odłamem, który wybrał drogę Okrągłego Stołu, czyli rokowań z ówczesnym obozem władzy, a odrzucił tezę, że za rok i tak „komuna” by upadła.

Nie był to wybór łatwy. Opozycyjne doświadczenie z czasów PRL kazało traktować ówczesną władzę z wielką ostrożnością. Ryzyko związane z Okrągłym Stołem było oczywiste. Strona opozycyjno-solidarnościowa mogła zostać w rokowaniach zmanipulowana i oszukana. Dziś wiemy, że w elicie PZPR ścierały się frakcje. Pracowano nad planem powtórki stanu wojennego. Ostatecznie umowa została w zasadzie dotrzymana. Ryzyko okazało się warte podjęcia.

Elementem porozumienia były hybrydowe wybory do parlamentu, w których swobodna rywalizacja została ograniczona. Mimo ogromnej przewagi propagandowej i materialnej strony rządowej – PZPR z przystawkami SD i ZSL – kandydaci Komitetów Obywatelskich Solidarności pod patronatem Lecha Wałęsy wygrali miażdżąco w wyborach do świeżo stworzonego Senatu i w mniejszościowej puli miejsc przeznaczonych do swobodnej rywalizacji w Sejmie.

Plan ówczesnej władzy spalił na panewce, kiedy Adam Michnik rzucił hasło „wasz prezydent, nasz premier”, a „przystawki” przeszły na stronę ówczesnej opozycji. Generałowi Kiszczakowi nie udało się sformować rządu marzeń ówczesnej władzy. Powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego. Po raz pierwszy od zakończenia wojny mieliśmy na tym stanowisku polityka spoza PZPR. Dwa lata później odbyły się już całkowicie wolne wybory parlamentarne. Naród odzyskał całkowicie możność decydowania o przyszłości państwa, jego polityce wewnętrznej i zagranicznej, a społeczeństwo odzyskało podmiotowość. Odtąd korzystamy z tych praw raz lepiej, raz gorzej, ale możemy o tym dyskutować i wyciągać wnioski bez obaw, że spadną na nas masowe polityczne represje, jak działo się w PRL z krytykami ówczesnego systemu.

W beczce miodu już wtedy ujrzeliśmy łychę dziegciu: frekwencja, jak na takie historyczne wydarzenie, nie była imponująca (62 proc.). Znaczna część społeczeństwa wolała czekać z boku na rozwój wydarzeń. Pojawiły się tarcia i rozdźwięki w nowym obozie rządzącym. Ich kulminacja przypadła na czas pierwszej kampanii prezydenckiej, w której Wałęsa pokonał Mazowieckiego. Kolejnym sygnałem ostrzegawczym, że los demokracji w Polsce nie jest taki pewny, jak marzyło się środowiskom demokratycznym, było wyprzedzenie Mazowieckiego przez Stana Tymińskiego w tych precedensowych wyborach.

Człowiek znikąd, prawdopodobnie aktywowany przez służby rosyjskie, paradujący z czarną teczką z kompromatami na Lecha, zdobył poparcie jednej czwartej wyborców. Rosja już wtedy była w Polsce, a ściśle nigdy z niej nie wyszła od II wojny. Postawiła nie na ugodowego Jaruzelskiego, który dotrzymał porozumienia, ale na forpocztę populizmu, i taki kurs trzyma za Putina.

Dziś nie tylko w Polsce, ale w całej Unii i USA nacjonalistyczny populizm coraz śmielej rywalizuje o władzę z liberalną demokracją. Z Polski znów wyszedł sygnał, że można go zatrzymać kartką wyborczą. Te trzy daty – 31 sierpnia 1980, kiedy podpisano porozumienie kończące masowe strajki solidarnościowe, 4 czerwca 1989, kiedy wybory utorowały drogę do demokracji i rzeczywistej suwerenności Polski, oraz 15 października 2023, kiedy koalicja demokratyczna odsunęła od władzy twardą prawicę Kaczyńskiego – to kamienie milowe w najnowszej historii naszego kraju. Nasz powód do prawdziwej patriotycznej dumy i nasze zobowiązanie.