Coś się święci

Prezydent Duda nie powinien pokazywać się z Donaldem Trumpem w Pensylwanii. Jeśli jednak dojdzie do ich spotkania, sztab Kamali Harris powinien zaprotestować. Pensylwania to jeden z czterech stanów, które mogą przesądzić o wyniku wyborów prezydenckich na początku listopada.

Nie jest niczym niezwykłym, że zagraniczni przywódcy polityczni lub ich wysłannicy spotykają się z opozycją przed wyborami. Zwłaszcza w USA i w okresie tak silnych napięć międzynarodowych. Do Stanów wybiera się nie tylko Duda, ale też minister Sikorski. Ten drugi nawet na dłużej. Kontrowersja dotyczy tego, czy prezydent Polski spotka się i porozmawia z kandydatem opozycji nie w jego rezydencjach w Nowym Jorku czy na Florydzie, tylko w stanie zamieszkiwanym przez prawie milion obywateli pochodzenia polskiego.

Sztab Trumpa zyskałby sposobność do zachęcania tej grupy wyborców, aby głosowali na ich kandydata. Skoro Duda już po raz drugi od kwietnia spotyka się z Trumpem i nazywa go „przyjacielem”, to wysyła sygnał, że powinni głosować na Donalda, a nie na Kamalę. Politycznie trudno to ocenić inaczej niż mieszanie się przez Dudę, było nie było głowę państwa piątego co do wielkości kraju Unii Europejskiej, tak nielubianej przez Donalda i skrajną prawicę, do wyborów prezydenta Ameryki.

To zgrzyt uderzający w naszą politykę zagraniczną. W naszym interesie nie leży, aby Polskę widziano jako państwo zaangażowane po jednej stronie amerykańskiego sporu politycznego. W interesie Polski leży utrzymywanie dobrych relacji z Waszyngtonem, ktokolwiek jest gospodarzem Białego Domu. Minister Sikorski rozumie to lepiej niż Duda i jego otoczenie.

Nikt nie chce się przyznać do tej inicjatywy. Ani maryjne sanktuarium nazywane „amerykańską Częstochową”, ani kancelaria Dudy, ani sztab Trumpa. Ale ewidentnie coś się tu święci. Informują o tym czołowe media i agencje prasowe. Pretekstem ma być odsłonięcie w Doylestown w stanie Pensylwania pomnika poświęconego ruchowi Solidarności. Wcześniej Duda ma wziąć udział w mszy. Być może Dudę i Trumpa zaprosił Kongres amerykańskiej Polonii, ale jak dotąd pewności nie ma ani co do tego, skąd wyszło zaproszenie, ani co do tego, czy Trump się pojawi na tej uroczystości.

Utrzymywanie opinii publicznej w informacyjnej niepewności może wynikać ze względów bezpieczeństwa. Jeśli jednak do spotkania dojdzie, stanie się jasne, że chodzi o politykę. W Pensylwanii (dużo, bo 20 głosów elektorskich) polityczna fortuna kołem się toczy. W 2016 r. wygrał tam Trump, w 2020 – Biden. Gdy piszę te słowa 19 września, w sondażach w tym stanie Harris ma 2 proc. przewagi nad Trumpem. Gra jest warta mszy dla obojga.

W debacie z Trumpem 10 września Kamala wytknęła Trumpowi, że jego umizgi do Putina zagroziłyby bezpieczeństwu Polski, gdyby objął prezydenturę. Sztab Kamali wyprodukował filmik wyborczy na ten temat adresowany do „polskiej” Pensylwanii. „Polskie” głosy mogą wpłynąć na wynik wyborczy w tym stanie. Krytyka ewentualnego spotkania Dudy z Trumpem jest uzasadniona, ale prawie na pewno zostanie zignorowana przez obu polityków.

Ma rację redaktor Bartosz Wieliński, że gdyby Andrzej Duda był obywatelem amerykańskim, oddałby głos na Trumpa. Postrzega go jako lidera konfrontacji nacjonalistycznego prawicowego populizmu z liberalną demokracją. On sam i jego otoczenie – z jakim podziwem wpatrywał się w Trumpa „wiceprezydent” Mastalerek w kwietniu! – życzą Trumpowi wygranej w nadziei, że jego zwycięstwo przeważy szalę na korzyść „konserwatywnej kontrrewolucji”. W tym sensie Duda upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu: pomógł Trumpowi, nie oglądając się na interes Polski, a zarazem kandydatowi Kaczyńskiego w przyszłorocznych wyborach prezydenckich w Polsce.