Źle się dzieje w państwie niemieckim

Szok był przewidywany. Niemcy wschodnie wolą skrajną prawicę niż lewicę. We wszystkich sondażach przed wyborami w krajach związkowych, Saksonii i Turyngii, w dawniejszej NRD, zanosiło się na „historyczny” wynik skrajnie prawicowej partii AfD. „Historyczny” nie oznacza w tym przypadku czegoś pozytywnego. Oznacza, że po raz pierwszy w powojennej historii niemieckiej demokracji skrajna prawica wygrała na szczeblu landów – w Turyngii, i tylko o włos przegrała w Saksonii. Jeśli 22 września wygra w Brandenburgii, dopełni się czara goryczy, którą musi wypić rząd federalny kanclerza Scholza.

Jego partia, SPD, omal nie przepadła w Saksonii i Turyngii, a koalicjanci – liberałowie i Zieloni – wypadli za burtę. W Saksonii z trudem wygrała największa partia opozycyjna, chrześcijańsko-demokratyczna. Według kalendarza politycznego wybory na szczeblu federalnym wypadają w przyszłym roku. Jednak już podniosły się głosy, że rząd Scholza powinien podać się do dymisji jak najprędzej, bo skoro trzy ugrupowania tworzące ten rząd zrobiły tak marne wyniki, to jaki ma mandat do dalszego rządzenia.

Wątpię, że Scholz posłucha opozycji. Republikę federalną tworzy 16 krajów związkowych (landów) z własnymi rządami i parlamentami, a na razie AfD wygrała w jednym. Uprawnionych do głosowania jest w całym państwie 61 mln obywateli i obywatelek, w rzeczonych landach – 5 mln, a więc nawet nie 10 proc. Mimo to nie da się ukryć, że rząd Schulza zaliczył pośrednio ciężki cios, którego konsekwencji jeszcze w pełni nie znamy. To zmartwienie nie tylko dla Niemiec, ale też dla UE. W dwu najpotężniejszych państwach Unii – Francji i Niemczech – toczy się dziś najcięższa walka sił demokratycznych z autorytarnymi.

Dla Polski upadek rządu Scholza też byłby złą wiadomością, bo koalicja Tuska próbuje odbudować relacje polsko-niemieckie po ośmiu chudych latach rządów Kaczyńskiego i Ziobry, a obaj premierzy się stale kontaktują. Tyle że ewentualna wygrana CDU w przyszłorocznych wyborach nie byłaby dla Polski katastrofą, choćby dlatego, że niemiecka chadecja należy w Parlamencie Europejskim do tej samej frakcji (EPP, Europejska Partia Ludowa), co Koalicja Obywatelska Tuska.

Prawdziwą katastrofą byłby taki wynik przyszłorocznych parlamentarnych wyborów niemieckich, który nie dałby zwycięzcy silnego mandatu do rządzenia, np. zmuszając chadeków do koalicji z AfD. To tak jakby u nas Tusk musiał się układać z Konfederacją w sprawie rządu.

Kolejne zmartwienie to dobry wynik populistycznej skrajnej lewicy pod przewodem Sahry Wagenknecht, antykapitalistyczny, antyimigrancki i antyukraiński, czyli prorosyjski. To efekt rozbicia twardolewicowej partii Die Linke, która już była uważana za radykalną. Dobry wynik oznacza, że chadecja w Saksonii, deklarująca odnowę współpracy z AfD, może być skazana na negocjacje rządowe ze skrajną lewicą.

Dawniej nie do pomyślenia, dziś to temat spekulacji w mediach niemieckich. Ja pamiętam ruchy pokojowe w Niemczech, które w latach 80. domagały się usunięcia amerykańskich pocisków balistycznych z terenu Niemiec Zachodnich mających je bronić przed ewentualną agresją sowiecką. Ugrupowanie Wagenknecht idzie tą samą drogą: pokój na warunkach Kremla. Niemiecki pacyfistyczny idealizm zwykle służy politycznie i propagandowo militaryzmowi rosyjskiemu.

Uderza, że co najmniej w dwu ważnych dla demokratycznej Europy sprawach – poparcia dla Ukrainy i zablokowania imigracji – Wagenknecht mówi tym samym językiem co skrajnie prawicowa AfD. Są specyficznie niemieckie przyczyny tamtejszej ofensywy populistów lewicowych i prawicowych. Nas w Polsce interesuje przede wszystkim snop światła, jaki wybory w Turyngii i Saksonii rzuciły na ogólną kondycję polityczną naszych ważnych sąsiadów.

Główny nurt polityki niemieckiej, czyli chadecja i socjaldemokracja, przeżywa kryzys. W społeczeństwie słabnie zaufanie do polityków największych powojennych partii, ale też najważniejszych jakościowych mediów i instytucji demokratycznego państwa. Pisze o tym niemcoznawca Piotr Buras w najnowszym magazynie „GW”. Zaznacza, że nie wszyscy głosujący na AfD to neonaziści, a nawet nie zdeklarowani sympatycy skrajnej prawicy. Część głosuje z rozczarowania i złości, że ich zdaniem źle się dzieje w zjednoczonym demokratycznym państwie niemieckim.

U nas przez osiem lat PiS korodował demokrację w podobny sposób: siejąc nieufność do państwa budowanego od 1989 r., do konstytucji, demokratycznej opozycji, społeczeństwa obywatelskiego. Z podobnym efektem: rozpad więzi społecznej, nieufność do elit niepisowskich i nieprawicowych, podatność na teorie spiskowe, niechęć do UE i Zachodu jako zagrożeń dla naszej suwerenności i tożsamości. W tych zmaganiach są nagłe zwroty akcji: wygrana demokratów w Polsce, Francji i Brytanii, a teraz sukcesy skrajnej prawicy i skrajnej lewicy w dwu landach niemieckich. Do wiktorii demokratycznej droga jeszcze daleka i kręta. Najbliższe starcia znów w Niemczech (wybory parlamentarne) i znów w Polsce (wybory prezydenckie).

Za dawnych dobrych czasów wybory demokratyczne polegały na rywalizacji programów, dziś polegają na manewrach zaczepno-obronnych obozu demokratycznego i obozu antyliberalnego. To wielka, przygnębiająca i źle wróżąca różnica.