O godzinę „religii” za dużo

Moim zdaniem katecheza – bo to bardziej precyzyjna nazwa przedmiotu – powinna wrócić ze szkół publicznych do parafii. Jej miejsce powinna zająć wiedza o religiach. Ta wiedza jest zawsze potrzebna w pluralistycznym społeczeństwie. Redukuje choć trochę napięcia i konflikty na tym tle. W obecnej sytuacji jedno i drugie jest jednak niemożliwe, a w każdym razie wymagałoby żmudnych negocjacji z władzami związków wyznaniowych, na czele z Kościołem rzymskokatolickim, oraz zmian prawnych raczej niemożliwych z politycznego punktu widzenia.

Jak choćby konkordatu, który wprawdzie nie precyzuje, ile godzin ma się przeznaczać na „religię” w szkołach publicznych ani jak te zajęcia organizować. Niemniej państwo, podpisując konkordat oraz ustawę regulującą stosunki z KRK, przyjętą jeszcze w PRL, pod sam jej koniec, zgodziło się na powrót katechezy do publicznej edukacji na szczeblu podstawowym i średnim. Jak na razie nie ma mowy o renegocjacji konkordatu, a tym bardziej o jego wypowiedzeniu przez Polskę. Można przypuszczać, że obecna koalicja rządząca nie zdecyduje się na takie posunięcia.

A zatem propozycja resortu oświaty, by zmniejszyć liczbę lekcji religii do jednej tygodniowo, wydaje się sensownym kompromisem. Tak samo jak usunięcie katechezy z listy przedmiotów, które zdaje się na maturze, i ewentualne łączenie grup uczniów, którzy chcą brać udział w katechezie w szkołach, gdzie większość uczniów na katechezę nie chodzi.

Sam w latach 60. chodziłem na katechezę przykościelną. Zajęcia odbywały się w salce, do której światło wpadało przez witraże wstawione do okien. Ławki były twarde, księża kamilianie lekcji nie przeciągali. Niewiele z tych zajęć zapamiętałem, ale pamiętam przyjazną atmosferę i proste opowieści nawiązujące do Biblii. Od religii nie odrzucały, budziły raczej zainteresowanie. Czegóż więcej chcieć w wieku szkolnym?

Tak się złożyło, że moje dzieci zetknęły się z religią jako elementem nauki szkolnej w dwu różnych systemach. W angielskim i polskim. W angielskim dzieci opowiadały o religii z okazji swoich świąt religijnych podczas specjalnych apeli z udziałem całej szkoły. Te z domów chrześcijańskich o chrześcijaństwie, z muzułmańskich o islamie, z żydowskich o judaizmie, z azjatyckich o hinduizmie i buddyzmie. Edukacja uwzględniała realia społeczeństwa wielokulturowego.

Po powrocie do Polski dzieci objął system naszej edukacji publicznej. Niestety, w nim się nie odnalazły. Kontrast był dla nich szokujący. Brakowało im barwnej różnorodności. W liceum metody i treści, z jakimi się zetknęły na katechezie, zniechęciły je do udziału w zajęciach. Chodziło przede wszystkim o brak dyskusji i ksenofobię. Dziś mają już własne rodziny. Obie tolerancyjne i otwarte na świat religii. Przyjaźnią się z ludźmi religijnymi i niereligijnymi. Moje wnuczki chodzą do liberalnej szkoły katolickiej w USA, mój wnuk będzie chodził do szkoły świeckiej w Katalonii. Sami określą swój stosunek do świata religii, kiedy przyjdzie na to czas w ich życiu.

W obecnej sytuacji, kiedy Kościół katolicki traci zaufanie jako instytucja, a wiara religijna przestaje być czymś oczywistym w młodszym pokoleniu naszego społeczeństwa, nie da się wymusić na młodzieży udziału w katechezie. Liczba chętnych będzie malała wraz z oddolną laicyzacją. Armia katechetów na garnuszku państwowym przestanie być potrzebna. Ponieważ jednak miliony rodzin w Polsce czują się katolikami albo wyznawcami innych konfesji chrześcijańskich – protestanckich czy prawosławia – lub religii niechrześcijańskich, demokratyczne państwo musi dbać o ich prawa także na tym polu.

Uważam, że skoro katecheza ma pozostać w szkołach publicznych, to najlepiej by było, aby oddać głos w tej sprawie lokalnym społecznościom – pedagogom, rodzicom, uczniom i przedstawicielom legalnie działających związków wyznaniowych. Niech się porozumieją, jakich lekcji „religii” chcą w swoich małych ojczyznach i na jakich warunkach. Państwo stworzyło ramę prawną, oni powinni wypełnić ją rzetelną i przydatną społecznie treścią.