Amerykańska smuta

W Kalifornii, skąd piszę, trwa gaszenie wielkich pożarów lasów na północy i południu tego 40-milionowego stanu. Pożar na północy, przezwany Camp Fire, pochłonął już ponad kilka tysięcy domów mieszkalnych i ponad 40 ofiar śmiertelnych. Symbolem dramatu jest prawie całkowicie zniszczone miasto o gorzko ironicznie brzmiącej dziś nazwie Paradise.

Niezbędne są tu teraz policyjne psy wytrenowane do szukania zwłok w zgliszczach i zwęglonych pojazdach. Nie wiadomo, czy uda się szybko zidentyfikować ofiary, bo niezbędne do tego dokumentacje dentystyczne też mógł strawić śmiercionośny żywioł. Mamy więc dwie katastrofy: społeczną i ekologiczną. I tu na scenę wkracza prezydent Trump. W swoim stylu.

Kiedy tysiące strażaków walczy z pożarem, szef państwa zamiast wyrazów wsparcia uprawia politykę tweetową. Zwala odpowiedzialność za klęskę na złe prowadzenie gospodarki leśnej w Kalifornii, grozi nieudzieleniem pomocy federalnej. A przecież godny tej nazwy lider nie feruje wyroków przed rzetelnym zbadaniem sprawy. Tylko że trumpizm polega właśnie na odrzucaniu reguł i na rozpalaniu konfliktów.

Oburzenie i rozgoryczenie pierwszą reakcją prezydenta na tragedię było jednak tak wielkie, że w końcu spuścił z tonu. Obiecał pomoc, pochwalił walczących z pożarami, złożył kondolencje. Może obejrzał przy okazji film fabularny „Only the Brave” o drużynie strażaków, którzy giną w walce z pożarem w stanie Arizona, gdy żywioł raptem odcina im drogę ewakuacyjną.

Prasa raczej nie potwierdza tezy, że wszystkiemu winne jest złe gospodarowanie lasami. Przyczyn może być wiele: awaria sieci energetycznej, skutki globalnego ocieplenia i długotrwałej suszy obejmującej także lasy.

Jaki czort popycha zatem Trumpa do takich wyskoków jak tweet o Camp Fire? W amerykańskich księgarniach są już do kupienia książki o tym, dlaczego dziś Amerykanie nie tylko są skłóceni i podzieleni jak może nigdy wcześniej, ale też żyją w głębokiej wzajemnej nienawiści do siebie. Pod rządami Trumpa z „marzenia amerykańskiego” wyłania się amerykańska smuta.

Prezydent ma w tym walny udział. Swoim publicznym zachowaniem i językiem przyzwala na radykalizację nastrojów i poglądów, a to pogłębia podziały w społeczeństwie. Dostał już za to  wyborcze ostrzeżenie: mimo dobrej kondycji amerykańskiej gospodarki i niskiego bezrobocia, opozycja demokratów zdobyła właśnie solidną większość w Izbie Reprezentantów, a w Senacie przewaga rządzących republikanów topnieje.

To nie jest dla prawicy trzęsienie ziemi, ale niekomfortowa sytuacja polityczna. Może to dlatego Trump zarzucił po wyborach temat „karawany” tysięcy Latynosów, którzy idą ku granicy Meksyku z USA, aby rzekomo wedrzeć się do Stanów i domagać legalizacji.

W nowym układzie sił mogą wrócić trudne dla prezydenta tematy: rosyjska pomoc w jego wygranej, wciąż niepodane do wiadomości publicznej jego rozliczenia podatkowe, chaotyczna polityka kadrowa. Jedna z publicystek powiedziała, że za takie zarządzanie zasobami ludzkimi Trumpa wylaliby z roboty w każdej szanującej się firmie.

Nie szkodzi, Trump ogłosił, że odniósł wielkie zwycięstwo, i tego się trzyma, odporny na rzeczywistość niczym prezes Kaczyński, który mówi dokładnie to samo po pyrrusowym zwycięstwie PiS w wyborach samorządowych. Wolą nie pamiętać, że w demokratycznej polityce pycha i megalomania idą przed klęską. A Kalifornii żal.