Cud nad Dnieprem?

Starosłowiańskie imię Włodzimierz – po rosyjsku Władimir, po ukraińsku Wołodymyr – można przetłumaczyć jako władca pokoju lub świata. Dwaj główni protagoniści tragedii rozgrywającej się w Ukrainie. Wołodymyr Zełenski jest w nim bohaterem, Władimir Putin – antybohaterem.

Wołodymyr z komika stał się podziwianym prawie na całym świecie symbolem oporu napadniętego narodu, kagiebista Władimir – złowrogim symbolem XXI-wiecznego imperium zła. Tak nazwał sowiecką Rosję prezydent Reagan. Dziś tak nazywamy postsowiecką Rosję Putina. Krótki pokój, jaki przyniosły rządy Gorbaczowa i Jelcyna, skończył się pod rządami Putina. Pod jego władzą Rosja napadła na Czeczenię, Gruzję, Donbas i Krym, a 24 lutego na Ukrainę.

Zamiast pokoju, o którym mówi jego imię, przyniósł światu wojnę. Pomógł Assadowi w ludobójstwie w Syrii; ma na usługach najemników prowadzących „specjalne operacje” w Afryce. Pod jego rządami zabijano opozycyjnych polityków, niezależnych dziennikarzy, szpiegów, którzy wybrali wolność, otruto i wysłano do łagra Nawalnego. Teraz grozi Zachodowi wojną atomową, a w Rosji nakłada drakońskie kary na niezależne media i protestujących przeciwko wojnie.

Wywołał ją pod wpływem traumy, jaką był rozpad Sowietów, którym służył. Gdy kolonialne mocarstwa Europy uznały rozpad swych imperiów, Putin kierował się wielkoruskim szowinizmem i kompleksem wobec Zachodu. Nie mógł się pogodzić z wyrokami historii, która nagradza za pokój, a karze za wojnę. Bał się „kolorowych” rewolucji narodowych przeciwko despotyzmowi i marzeń o demokracji w dawnych krajach rosyjskiego dominium. Wierzył, że wielkoruska idea panslawizmu zjedna mu szerokie poparcie w świecie słowiańskim na czele z Ukrainą.

Uwierzył, że Zachód ustąpi przed jego agresją i szantażem, bo jest „miękiszoński”, chciwy i rozmemłany. Że za napaść na Ukrainę spotkają go symboliczne sankcje, tak jak za aneksję Krymu. Od ponad 20 lat oplatał Zachód siatką wpływów i agentów, wykorzystując zamęt siany przez nich w polityce. Uderzył po szturmie trumpistów na Kapitol i upadku Afganistanu.

Nie wiemy, jak się skończy jego napaść na Ukrainę. Prezydent Zełenski w dziesiątym dniu wojny krzepi Ukraińców, że zwyciężą, mimo że Rosjanie nie przerywają inwazji, a Putin zapewnia, że osiągnie jej cele, czyli zniszczy niepodległość Ukrainy i zawróci bieg historii, przekreślając suwerenność państw regionu, takich jak Polska, drogą wymuszenia na nich wycofania sił NATO i likwidacji baz Sojuszu na ich terytorium. Jak miałby to zrobić, nie napadając na te państwa?

Wszyscy jesteśmy dziś zakładnikami awanturniczej polityki Putina. Ukraina ma być dla nas ostrzeżeniem, że może napaść i na Polskę. Tym bardziej więc pomagając wolnej Ukrainie, pomagamy także wolnej Polsce. Widzimy, ile były warte zapewnienia Rosji, że nie zaatakuje Ukrainy, ile są warte ustalenia o utworzeniu korytarzy humanitarnych. Dlatego tak trudno podejmować z Putinem czy Ławrowem jakieś poważne rozmowy pokojowe.

Nie zazdroszczę jednak przywódcom NATO, UE i Zachodu dylematu, jak daleko ma iść ta pomoc. Zełenski apeluje o powietrzny parasol ochronny NATO nad Ukrainą. Zachód tę opcję wyklucza jako casus belli dostarczony Putinowi i propagandzie kremlowskiej. Łatwo ten argument podważać, gdy nie musi się podejmować decyzji o niesłychanie poważnych skutkach. Kto by chciał eskalacji konfliktu, grożącej konfrontacją atomową? A jednocześnie chcemy, by Zełenski ocalił niepodległą Ukrainę z naszą pomocą, ale o własnych siłach. Trochę tak jak Piłsudski uratował Polskę i Europę przed nawałą bolszewicką w 1920 r. Czekamy na cud nad Dnieprem?