Poseł Braun szturmuje Reichstag

Kilkadziesiąt tysięcy ludzi demonstrowało w Berlinie przeciwko restrykcjom w ramach walki z pandemią. Tłumy covididioten, w tym Polacy z biało-czerwonymi flagami i skrajnie prawicowi „wolnościowcy” z innych krajów maszerowali pod gmach parlamentu federalnego, a gdy się do niego zbliżyli, grupa manifestantów przeskoczyła barierki i wtargnęła na schody budynku, ale nie do wnętrza.

Dziś skrajna prawica działa ostrożnie, powoli, testując odporność systemu demokratycznego, który atakuje. Nie potrzeba im podpalenia Reichstagu jak nazistom w 1933 r., zaraz po dojściu Hitlera do władzy, aby mieć pretekst do prześladowania opozycji. Na razie wystarczy kilka filmików wrzuconych do internetu.

Przeskoczył także konfederata Grzegorz Braun, syn wybitnego polskiego reżysera teatralnego Kazimierza, mieszkającego od wielu lat w USA. I tu pojawia się pewien refleksyjny wątek osobisty, o którym później. Przeskok Grzegorza Brauna przez barierkę to też chwyt marketingowy promujący konfederatę i jego skrajnie prawicową ideologię na użytek internetowej gawiedzi.

Nie pierwszy i nie ostatni. Chciał rozstrzeliwać dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, teraz szturmował „świątynię” demokracji liberalnej, nie oglądając się, w jakim to czyni towarzystwie. Mam na myśli młodych Niemców niosących dawne flagi Rzeszy Niemieckiej kanclerza Bismarcka. A częścią tego cesarstwa były ziemie należące dziś do Polski. Te flagi mają dla Polaków i dla demokratycznie i pokojowo nastawionych Niemców podobnie ponurą wymowę rewizjonistyczną.

Już choćby z tego powodu udział Brauna w szturmie budynku parlamentu demokratycznego państwa niemieckiego, które podpisało z Polską traktat pokojowy gwarantujący nienaruszalność obecnych granic, jest posunięciem niegodnym demokratycznie wybranego posła polskiego Sejmu. Nie tylko dlatego, że lasuje mózgi jego adresatów epidemiologicznie: co powiedzą, gdy okaże się, że uczestnicy marszu berlińskiego zakazili się wirusem, którego rzekomo nie ma? Także politycznie. Bo szturm na parlament niemiecki jest w istocie atakiem na niemiecką demokrację i otwarte społeczeństwo, które ona chroni.

A teraz część bardziej osobista. Tak się złożyło, że spotkałem się z Kazimierzem Braunem przed laty, gdy pierwszy raz w życiu, już dobrze po trzydziestce, dostałem paszport i wizę wjazdową do Stanów. Zaczytywałem się jego książkami o „teatrze wspólnoty” na studiach polonistycznych w latach 70. Jeździłem do Wrocławia na fascynujące międzynarodowe festiwale teatrów studenckich. Oglądałem Amerykanów z kolektywu „Bread and Puppet” i Polaków z Teatru Ósmego Dnia i Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego.

To była mekka nonkonformistycznej studenckiej młodzieży, cud za żelazną kurtyną oddzielającą wtedy Polskę od wolnego świata zachodniego, enklawa w siermiężnym systemie realnego socjalizmu, dopuszczona przez „wczesnego” Gierka w ramach pewnego odprężenia w stosunkach ówczesnej władzy ze społeczeństwem.

Cud nie trwał długo, Brauna wylano ze Współczesnego, wyjechał z kraju na stałe w połowie lat 80., Grotowski nie wrócił do kraju po ogłoszeniu stanu wojennego. Sztandarowe widowisko Teatru Laboratorium „Apocalypsis cum figuris” nie spodobało się ówczesnym władzom politycznym, które węszyły w nim „religianctwo”. Ale nie spodobało się też Kościołowi.

Spektakl opowiada o powrocie Jezusa i jego odrzuceniu przez ludzi. Nie jest to widowisko religijne ani świętokradcze, tylko poruszająca medytacja o micie, tęsknotach i lękach współczesnego człowieka, wyrażona środkami teatralnymi. Mimo to Kościół domagał się interwencji władzy świeckiej, a prymas Wyszyński nazwał przedstawienie „świństwem demoralizującym naród”.

Braun junior pewno by się z tym potępieniem zgodził, bo sprawia wrażenie antysoborowego katolickiego integrysty, co dziś modne w kręgach alt-prawicy. Ale jego ojciec? Owszem, napisał pochwalną książkę na temat Jana Pawła II („Dzień świadectwa”, którą podarował mi na pożegnanie), ale na integrystę nie wyglądał. Zagadka. Jak syn takiego ojca zabrnął w takie rewiry?

Jak brną tam wraz z nim tysiące normalnych młodych ludzi, którzy, gdyby żyli 40 lat temu, swój bunt i niezgodę na rzeczywistość polityczną i społeczną wyrażaliby w Polsce inaczej niż przez uczestnictwo w takich marszach i protestach, podważających system demokratyczny, dzięki któremu mogą w nich maszerować? Może działaliby w Komitecie Obrony Robotników, czytali zakazane książki Miłosza, jeździliby na festiwale teatru otwartego i na „Apocalypsis cum figuris”. Wiem z autopsji, że wielu tak właśnie robiło. To była ich nadzieja w beznadziei. I akt przebudzenia: że w systemie autorytarnym wszystko jest polityką, nie ma enklaw, gdzie można żyć sobie bezpiecznie po swojemu.