Mamo, zagłosuj w moim imieniu na Gowina, czyli zmarnowana szansa na ważną dyskusję

Wicepremier Jarosław Gowin rzucił pomysł, by rodzice mogli głosować w wyborach w imieniu swoich małych dzieci.

Hasło rzucił podczas zjazdu tzw. zjednoczonej prawicy. Można więc uważać, że Gowin traktuje je poważnie jako element debaty o zmianie konstytucji. Potraktujmy je poważnie i my, choć reakcja nawet w PiS była negatywna, a co dopiero po stronie opozycji. Od razu powstało podejrzenie, że obecna władza chce stworzyć dla siebie jakiś sztuczny elektorat z dzieci.

Gowin wiąże swój pomysł z umacnianiem rodziny. Nie podaje szczegółów. Nie wiadomo, jak sobie to głosowanie rodziców w imieniu dzieci wyobraża.

Co to znaczy „małych dzieci”?

Jaka jest granica wieku dziecka, od której rodzice już w jego imieniu nie mogliby głosować? I na jakiej zasadzie? Czy dziecko miałoby być już na tyle duże, by móc się wypowiedzieć?

A co jeśli rodzicom by się to nie spodobało, albo jeśli sami byliby podzieleni w kwestii, na kogo głosować w imieniu swych dzieci? Czy każdy rodzic miałby głosować w imieniu dzieci, czy tylko głosowaliby wspólnie, na osobnej karcie? Od ilu dzieci przysługiwałoby rodzicom to prawo? Czy mieliby prawo oddawać głos oddzielnie w imieniu każdego dziecka?

Rzucanie hasła bez słowa komentarza musiało narazić pomysł Gowina na krytykę i drwiny. Tymczasem w kilku krajach, między innymi w Japonii i Niemczech, zastanawiano się nad tym samym. Bez rezultatu.

Jedna osoba, jeden głos

Podstawą demokratycznych wyborów jest zasada: jedna osoba, jeden głos. W świecie zachodnim walczono o nią od XIX wieku. Zrównywała prawa obywatelskie bez względu na stan społeczny, majątek, wykształcenie. Napotykała z tego powodu na wielkie opory.

Gdy o prawo do udziału w wyborach walczyły sufrażystki, były wyśmiewane i szykanowane, a nawet więzione. Pomysł, by przyznać to prawo kobietom, wydawał się księżycowy. A jednak w Polsce na przykład przyznano prawa wyborcze kobietom zaraz po odzyskaniu niepodległości, co powinno być przypominane i fetowane w roku jej stulecia.

Istota sprawy: obniżyć wiek zezwalający na udział w wyborach

Gdyby premier Gowin zaproponował, aby obniżyć wiek uprawniający do głosowania, jego pomysł nabrałby znaczenia i powagi. I mogłoby się okazać, że zdobyłby znaczne poparcie. Dopuszczenie kobiet do głosowania poszerzyło demokrację i podniosło ich status obywatelski. Czemu dziś nie zrobić tego w przypadku młodych? Ale nie drogą Gowina, tylko drogą obniżenia wyborczego progu wiekowego. Do 17, 16, a może nawet 15 lat?

Nie dawać rodzicom prawa głosu za dzieci, ale dać głos samym dorastającym dzieciom, ułatwić młodym ludziom wejście w dorosłe życie obywatelskie, zachęcić do udziału w nim, zainteresować sprawami publicznymi?

Gowin miał szansę postawić na wokandzie ważną sprawę: pytanie o kształt demokracji, o to, jak ją poszerzyć, zakorzenić, umocnić, uczynić atrakcyjniejszą. Szkoda, że poszedł mylnym tropem. Teraz piłeczka leży po stronie opozycji.