Lwów a kwestia palestyńska

Nie chciałem już więcej o Izraelu, Gazie, Szalicie, tak jak w zasadzie unikam polskiej polityki, bo oba tematy są wprawdzie emocjonujące, ale beznadziejne. Nie chciałem, ale skoro „kowalski” zarzucił mi brak obiektywizmu, jakieś słowo odpowiedzi mu się należy i wszystkim, którzy zechcą zerknąć do tego mojego blogowania. No i mnie samemu się należy taka chwila rachunku sumienia. Bo może „kowalski” ma po prostu rację? Może faktycznie jestem straszliwie nieobiektywny w kwestii palestyńskiej? 

Czytam tę uwagę tak, że jestem proizraelski. To prawda – w tym stopniu, w jakim uważam  – a nie mam korzeni ani arabskich, ani żydowskich – że bez względu na pochodzenie i poglądy –  a sam nie mam ani korzeni arabskich, ani żydowskich – twórcom państwa Izrael należy się podziw za to, że zamienili pustynię w oazę. Kto zobaczy na własne oczy, jakiej harówki wymagało zbudowanie i obronienie tego państwa przed wrogimi żywiołami ludzkimi i naturalnymi, ten chyba nie może nie odmówić zasług temu społeczeństwu osadników i pionierów. Jestem też proizraelski w tym sensie, że styl życia i działania Izraelczyków rozumiem lepiej niż arabski i również w tym, że argumenty za istnieniem Państwa Izrael do mnie trafiają, a te za jego zniszczeniem nie trafiają zupełnie i całkowicie. Jestem fanem i kibicem tego wielkiego i nieustającego wysiłku, by utrzymać i rozwijać enklawę demokracji, swobody i dobrobytu w otoczeniu antydemokratycznym. Znam Izrael dość dobrze, by widzieć wady i słabości systemu, ale w ogólnym bilansie dorobku, strat i zysków, nie przeważają one nad zaletami i osiągnięciami. 

Co tymczasem przez ponad pół wieku zbudowali arabscy sąsiedzi? Jaki znaczący postęp w dziedzinie demokracji dokonał się w Syrii, w Jordanii czy Autonomii Palestyńskiej? Zaraz po wojnie Arabowie odrzucili propozycję wykrojenia z mandatu brytyjskiego dwóch samodzielnych państw – żydowskiego i palestyńskiego – i propozycję tę odrzucili, a Izrael chcieli zdusić siłą w zarodku. Ten grzech pierworodny polityki arabskiej wobec Izraela do dziś ciąży nad Bliskim Wschodem. Ponowną szansę pokojowego wybicia się na niepodległość Palestyńczycy otrzymali całkiem niedawno za rządów izraelskich premierów Rabina i Baraka i ponownie ją odrzucili, co mogło tak szokować, jak fiasko koalicji PiS-PO po ostatnich wyborach w Polsce. I co do dziś pozostaje podobnie niezrozumiałe. Chyba że wyjaśnienia poszukamy w osobistych kompleksach liderów. 

Widziałem biedę i nieszczęście Palestyńczyków, ale znam wielu Izraelczyków, którzy są na nią wrażliwi i ani jednego Palestyńczyka, który byłby gotowy do rozmowy z Izraelczykami w imię czegoś więcej (jakiejś szczerej moralno-politycznej wizji koegzystencji i współpracy) niż czysty pragmatyzm dyktowany realnym układem sił w regionie. Znam wielu pacyfistów izraelskich i ani jednego palestyńskiego. Słyszałem nieraz, jak podczas dyskusji o przyszłości konfliktu Palestyńczycy podkreślali, jak im zależy na utraconych wskutek powstania Państwa Izrael majątkach i domach. 

Tęsknota i gniew są zrozumiałe, ale uderzało mnie, że palestyńscy dyskutanci jakby nie rozumieli mojego pytania o to, czy gotowi są – jak Polacy wysiedleni z Wilna czy Lwowa – tolerować ten tragiczny epizod historii w imię pojednania dla przyszłości, tak jak stało się w stosunkach polsko-litewskich czy polsko-ukraińskich po upadku komunizmu. Nie wiem, czy w takich bolesnych sprawach w ogóle można być obiektywnym, ale można przynajmniej się starać. Cóż, staram się zrozumieć racje palestyńskie i izraelskie, lecz więcej dobrej woli widzę po stronie izraelskiej. Nawet kaprala Szalita porwano z miejsca, które miało służyć przekazywaniu pomocy humanitarnej dla Gazy.