Głupota prezesa ludowców

Kosiniak-Kamysz nazwał wspólną listę wyborczą opozycji „głupotą, na którą Polski nie stać”. A mnie się zdaje, że głupotą jest przekreślać ten pomysł pod pretekstem, że nie ma zgody na „dyktat Tuska”. Gadanie takich rzeczy można odebrać tylko jako prywatę niedojrzałego jeszcze politycznie prezesa ludowców. Ma doświadczenie, ale nie ma dojrzałości prawdziwych przywódców, którzy potrafią iść pod prąd, gdy tego wymaga moment historyczny, taki jak dzisiaj.

Mamy obecnie dziwną sytuację: rządzą narodowi populiści, a ich demokratyczni przeciwnicy nie mogą się porozumieć, by te rządy zakończyć i po nich posprzątać. Liderzy ugrupowań demokratycznych w zasadzie zgadzają się, że Polska pod rządami Kaczyńskiego nie ma przyszłości innej niż ponura: konflikty, konflikty, konflikty.

To nasze narodowe fatum. Tymczasem historia uczy, że Polska szła naprzód tylko pod rządami demokratycznymi. Nacjonaliści i komuniści w różnych wydaniach wtrącali nas w stagnację. Nacjonalistom nie udało się złagodzić kontrastów społecznych ani konfliktów narodowościowych. Komuniści przeprowadzili emancypację klasy ludowej za cenę likwidacji klasy średniej i swobód obywatelskich, a bez nich rozwój jest niemożliwy. Próby reform tłumiono siłą jak za stanu wojennego. Nacjonalizm późnych lat 30. nie obronił naszej niepodległości przed atakiem Hitlera i Stalina. Stan wojenny gen. Jaruzelskiego pokazał, że „realny socjalizm” jest niereformowalny.

Gdy upadł ostatecznie i zaczęła się nasza przygoda z demokracją typu zachodnioeuropejskiego, od razu podniosły się lamenty, że powinniśmy iść własną, trzecią drogą, między Zachodem a Moskwą. Trochę rynku, trochę etatyzmu, trochę swobód, ale bez przesady, bo naród przecież katolicki i tradycjonalistyczny, libertynizm u nas nie przejdzie, po co nam jakieś tam prawa człowieka, my potrzebujemy wspólnoty narodu pod przewodem Kościoła. Tak już na samym starcie został posiany wirus nieufności do Polski otwartej na współczesny świat demokracji liberalnych.

PiS pisze na nowo historię, wykreślając z niej wszystkie zdobycze dekad, kiedy Kaczyński nie był u władzy. W tym sensie historia Polski po 1989 r. to dla nich krótki epizod rządu Olszewskiego, nieco dłuższy pierwszych rządów Kaczyńskiego i jedna kadencja prezydencka jego brata oraz okres od roku 2015 do dziś: w sumie niespełna dekada na ponad trzy niepodległej Polski. Ale dla PiS tylko ta dekada jest czasem niepodległości. Reszta to czas zmagań Kaczyńskich z „lewactwem”.

Dla radykałów lewicowych z kolei te trzy dekady to jedna wielka katastrofa „neoliberalizmu” pod dyktando Balcerowicza i Tuska. Kaczyński jej nie zachwyca, bo ma na sumieniu deptanie praw kobiet i społeczności LGBT, ale łączy ich z pisowską prawicą nienawiść do Balcerowicza, autora udanego przejścia od realnego socjalizmu do konsumenckiego kapitalizmu.

Obie formacje odrzucają projekt liberalny: żyjmy i dajmy żyć innym, jak sobie chcą, w granicach prawa. Nie, jego krytycy chcą Polskę zredukować do swojej wizji jedynie słusznej – nacjonalistyczno-katolickiej albo neosocjalistycznej – „mieszkanie to nie towar, tylko prawo obywatela”. Polska ma być „nasza”, ma być wspólnotą na naszych warunkach, ma mieć tożsamość wytworzoną w walce z innymi rozumieniami polskości i patriotyzmu. Tylko jedna narracja jest prawdziwa i pożądana, tylko jedna tożsamość godna być naszą tożsamością. Naszą wspólnotę budujemy w opozycji do innych, inne tożsamości z niej wykluczamy. W rzeczywistości polską tożsamość współtworzyli przez wieki nie tylko etniczni Polacy i Polska na tym dobrze wyszła.

To te ideologiczne narracje czynią tak trudnym to, co jest dziś niezbędnym warunkiem, by siły demokratyczne poszły jednym blokiem do wyborów: jedność w wielości. Wielość można utrzymać, jeśli politycy potrafią myśleć taktycznie, pragmatycznie, konstruktywnie, wyrwać się z okowów ideologicznych, nie rezygnując ze swych ideałów i celów długoplanowych. Każda koalicja efektywna musi być kompromisem. Zdolność do podjęcia ryzyka jest charyzmatem przywództwa. Inaczej klapa: egoizm partyjny i kalkulacje z nim związane okazują się ważniejsze niż wspólne działanie, choćby to działanie było słuszne i miało szerokie poparcie w społeczeństwie.

Najnowszym przykładem tego fatum jest wist Kosiniaka-Kamysza, że wspólnej listy nie będzie, bo nie ma zgody na dyktat Tuska. Tymczasem w demokratycznym elektoracie nie ma zgody na dyktat Kaczyńskiego. „Dyktat Tuska” to problem jego konkurentów w polityce, a nie wyborców. Jaka jest rzeczywistość? Taka, że większość wyborców prodemokratycznych najchętniej głosowałaby na wspólną listę i z nią wiąże największe nadzieje na pokonanie obozu Kaczyńskiego, Ziobry i Dudy. Mniejsze z dwoma blokami, najmniejsze z trzema i więcej.

Wyborcy mają rację, ale liderzy wiedzą lepiej. Jeśli demokraci przegrają, nie będzie to „winą Tuska” ani nawet Kaczyńskiego, lecz winą niezdolności pomniejszych liderów demokratycznych do wspólnego działania dla dobra Polski. Polską racją stanu jest odejście od sekciarstwa w polityce. Naszym interesem narodowym jest opcja zachodnia.