Czy Obama obraża Europę?

Unia ma wreszcie nową Komisję. Ale e-Polska żyje Ukrainą, a nawet Ameryką, co tam Europa. Może inaczej: Europa tak, ale widziana z Waszyngtonu. Oto w największym polskim dzienniku jego waszyngtoński korespondent zastanawia się, czy Obama obraził Europę, odwołując udział w planowanym na maj szczycie UE-USA.

Marcin Bosacki uważa, że były dobre powody, bo Europę trudno uznać za gracza z pierwszej półki. Te  refleksje wydrukowano w GW wczoraj, a dziś medialną burzę w  szklance wody wywołał tekst na ten sam temat w blogu publicystki The Washington Post, Anne Appelbaum. Jej zdaniem, Obama ma rację.  Takie szczyty to strata czasu, owszem menu pierwszorzędne, ale konkretów zero. A przecież są ważne sprawy do załatwienia: polityka energetyczna, relacje z Rosją, Afganistan. Tylko kogo słuchać w Brukseli, gdy wszyscy się przekrzykują.

Znad Wisły widzę to jednak trochę inaczej. Panią Appelbaum, choć deklaruje się jako eurolub, nudzi i złości, że unijne młyny mielą tak powoli. Ale przecież Unia to nie państwo federalne jak USA, tylko związek państw narodowych połączonych pewnym wspólnym etosem i programem współpracy opartym na zasadzie konsensu. Wspólnota wspólnotą, ale egoizmy narodowe ego izmami, interesy interesami.

W tej sytuacji oczekiwanie utarcia się wspólnej polityki w tak trudnych sprawach, jak Rosja, energia czy Afganistan, wydaje mi się nieco naiwne. To musi trwać i niech trwa, bo noża na gardle Europa na szczęście nie ma i lepiej wypracować lepsze stanowisko nawet za cenę irytacji niektórych publicystów czy polityków po obu stronach Atlantyku.

Odwołanie szczytu nie jest sukcesem dyplomacji amerykańskiej ani unijnej, lecz przykrym zgrzytem, do którego nie powinno było dojść. W Ameryce wzmocni ono tamtejszych eurosceptyków i eurofobów, w Europie zaś jankesożerców.

Jeden incydent nie może być pretekstem do jakiegoś unijnego ADHD. Europa przyjęła wprawdzie Obamę entuzjastycznie i mogła się spodziewać nowego otwarcia w stosunkach z Waszyngtonem. Ale czy zrobiła wszystko, co można było i należało zrobić po epoce Busha? Europejczycy czują się nieswojo, kiedy pomyślą, że za Busha było lepiej przynajmniej w tym sensie, że jego wizyty w Europie miały wagę, której dotąd nie mają liczne (już bodaj 9) ale ceremonialne przyjazdy Obamy.

Obama nie obraził, ani nie chciał obrazić Europy. Jego ekipa zdaje sobie sprawę ze znaczenia współpracy z Europą  w epoce globalnych zagrożeń. Świeża kontrowersja wokół bazy danych osobistych pokazuje jednak, że i tu są poważne różnice zdań, a to Waszyngton zniechęca. Chodzi więc o rozczarowanie (zresztą po obu stronach), a nie o jakieś fochy Obamy. A rozczarowanie można odczarować.