Traktat pojednania

Obóz Kaczyńskiego prze do negocjacji z Niemcami w sprawie reparacji wojennych. Dobiera symboliczne daty na tej drodze. Raport Mularczyka publicznie przedstawił 1 września, w rocznicę napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę. Notę dyplomatyczną, wzywającą do rokowań, publicznie podpisał obecny minister spraw zagranicznych Rau 3 października, w rocznicę końca powstania warszawskiego. Nota Raua, której treści nie znamy, oznacza, że Polska formalnie inicjuje zabiegi o „traktat pojednania” z Niemcami. Tak jakby przez ostatnie dekady i Polacy, i Niemcy niczego nie zdziałali na niwie pojednania. Pojednanie dokonuje się odgórnie i oddolnie, na zachodnich ziemiach Polski.

W intencji obecnej władzy miałby on ostatecznie uregulować nierozwiązane kwestie, w tym reparacje, i otworzyć dzięki temu nowy, lepszy rozdział stosunków polsko-niemieckich. Obóz Kaczyńskiego wie dobrze, że to oni popsuli te stosunki, ale chce przerzucić całą odpowiedzialność na Niemcy. Ta droga nie prowadzi jednak do celu, jaki wyznaczył PiS.

Dobrze, że szefowie dyplomacji obu państw rozmawiają, źle, że PiS odpalił reparacje w obecnym rozchybotaniu polityki europejskiej. Odpalił świadomie, bo Niemcy przeżywają dziś polityczne i moralne kłopoty wizerunkowe w związku ze swą postawą wobec wojny Putina w Ukrainie. Ale pracują, żeby się z nich wydobyć, i będą się bronić przed naciskami i atakami ze strony obozu Kaczyńskiego.

Linia pisowska jest konfrontacyjna, a to nie ułatwia rozmów i rokowań. Zarzuty Kaczyńskiego, że Niemcy dążą do dominacji w Europie, mogą brzmieć dobrze dla jego twardego elektoratu, ale w Niemczech są odbierane jako skrajnie prawicowe i prowokacyjne. Podobnie jak jego drwiny, że niemiecka demokracja wydała Hitlera. Taki język podoba się skrajnej prawicy antyeuropejskiej, zwłaszcza we Włoszech, gdzie do władzy doszli Salvini z Berlusconim i Meloni, ale w Berlinie i Brukseli wywołuje konsternację. Unia potrzebuje jedności w obliczu wojny, inflacji i kryzysu energetycznego, a nie dodatkowego sporu między państwami członkowskimi.

Linia niemiecka nie jest konfrontacyjna, ale definiuje ją założenie, że sprawa reparacji wojennych jest zamknięta. Powołują się na traktat 2+4 z 1990 r. i na o rok późniejszy traktat z RP o przyjaznym sąsiedztwie i współpracy. Ten aksjomat powtórzyła we wtorek w Warszawie szefowa niemieckiej dyplomacji Annalena Baerbock po spotkaniu z ministrem Rauem. Słowem, Niemcy nie widzą potrzeby zawierania nowego traktatu z Polską i negocjacji o reparacje.

Stanowisko niemieckie jest więc jasne. Niemcy jednak zarazem deklarują, że moralnie i historycznie sprawa rozliczeń ze straszliwym spadkiem po III Rzeszy Hitlera nie może i nie powinna być nigdy zakończona. Nie są to tylko frazesy, bo taka jest polityka demokratycznego federalnego państwa niemieckiego w praktyce, cokolwiek powiemy o jej adekwatności do potrzeb i oczekiwań państw i osób, które padły ofiarą Rzeszy nazistowskiej.

Mimo to Kaczyński uznał, że teraz jest dobry moment na notę. Wie, że o ile do negocjacji w ogóle dojdzie, to będą długie i trudne, być może sam nie doczeka ich końca. Nie wiadomo też, czy gdyby demokraci zdobyli władzę, kontynuowaliby rokowania, a gdyby kontynuowali, to czy na warunkach Kaczyńskiego. Wydaje się to mało prawdopodobne.

I tu wracamy do punktu wyjścia: więc po co Kaczyński żąda tego, czego nie może dostać? Przynajmniej na jego warunkach wyjściowych. Czemu gra kartą niemiecką uparcie i brutalnie? Bo chce znów wygrać wybory na atakowaniu Niemiec i rzekomej „partii niemieckiej” w Polsce. Nic go nie obchodzi, że jesteśmy z Niemcami w tej samej UE, która – żeby Putin nie wygrał w Ukrainie – musi trzymać się razem i odłożyć spory wewnętrzne grożące interesom całej Unii na czas powojenny.