Chuck Norris, nadzieja Orbána

Viktor Orbán, jedyny wśród premierów UE sympatyk Putina i Trumpa, okazuje się specjalistą od mediów. Na poziomie adekwatnym do swej obecnej antyunijnej i antyliberalnej polityki. Gościnny występ Orbána na zlocie amerykańskich trumpistów poświęcił atakowi na media światowe, które informowały o jego wcześniejszym gościnnym występie w Rumunii, gdzie wobec tamtejszych Węgrów oświadczył, że naród węgierski może się mieszać z białymi Europejczykami, ale nie z innymi rasami.

W proteście przeciwko temu „czystemu tekstowi nazistowskiemu, godnemu Goebbelsa” podała się do dymisji wieloletnia współpracownica Orbána pochodzenia żydowskiego. A więc i ona, dobrze go znająca i lojalna mimo wszystkich wcześniejszych jego słów i czynów w polityce węgierskiej i europejskiej, miała w końcu dość: rasizm to przekroczenie grubej czerwonej linii w świecie demokratycznym.

Ale po Orbánie spłynęła jej reakcja jak po kaczce, tak samo jak krytyki innych skrajnie prawicowych populistów w Europie i USA. Nie tylko nie odwołał i nie przeprosił, ale brnął dalej. Na wiecu skrajnie prawicowego odłamu amerykańskich republikanów w Teksasie drwił, że zaraz przeczyta w mediach, iż na spotkaniu konserwatystów zabrał głos polityk „europejski, skrajnie prawicowy, rasistowski, antysemicki koń trojański Putina”.

Głupio drwił, bo ten opis odpowiada prawdzie, a publicyści nieprawicowych mediów światowych trafnie opisują obecne poglądy Orbána. Tylko w mediach, które od Orbána są zależne politycznie i finansowo lub z nim po prostu sympatyzują – także u nas – jego prowokacje budzą zachwyt. Tylko w nich redaktorzy nie widzą rasizmu i biją mu brawo, jak trumpiści, którzy mu zgotowali owację na stojąco, gdy cytował węgierską konstytucję, że małżeństwo może być tylko mężczyzny z kobietą. I puentował: „mniej drag queens, więcej Chucka Norrisa”.

Trumpiści byli zachwyceni, że polityk europejski mówi ich językiem. Pomstuje na osoby LGBT, atakuje Obamę i Sorosa, „globalistów”, wzywa do odbicia Waszyngtonu i Brukseli, straszy „zderzeniem cywilizacji”, masową migracją, a jedyne rozwiązanie konfliktu Rosji z Ukrainą widzi w porozumieniu między USA a Moskwą, czyli z pominięciem Kijowa. To czytanka z podręcznika agitatorów skrajnej prawicy, populistycznych nacjonalistów, orędowników krucjaty przeciwko „lewactwu”, które rzekomo chce zniszczyć „chrześcijańską cywilizację białego człowieka”.

Na szczęście Orbán i jemu podobni ideolodzy „konserwatywnej kontrrewolucji” są w Europie wciąż w mniejszości. Prawie nigdzie nie rządzą ani nie są partnerami w rządzących koalicjach. Orbán broni się głupio przed zarzutami o rasizm, twierdząc, że przecież „chrześcijański polityk nie może być rasistą”. Wszyscy wiemy, że może, i są na to ponure przykłady w politycznej historii Europy – od katolickich antysemitów we Francji po nacjonalistów w „nowej Unii”.

Antysemityzm i islamofobia polegają na rasizmie i pogardzie wobec „obcych” jako rzekomych roznosicieli zarazy i gwałcicieli „naszych” kobiet. Orbán, jak Kaczyński, gra na emocjach, pozując na ofiarę „politycznej poprawności”. W Ameryce, podzielonej jak nigdy od czasu wojny domowej w połowie XIX w., jego spotkania z Trumpem i trumpistami służą ich propagandzie: w Europie myślą jak my.

Ale prawda jest taka, że Orbán jest dziś w polityce europejskiej wyrzutkiem. W Europie, o której marzy, premierem katolickiej Irlandii nie mógłby zostać „mieszaniec rasowy” i gej Leo Varadkar, zwolennik małżeństw osób tej samej płci. A jednak nim został. Merem Londynu nie mógłby być Sadiq Khan, polityk o pakistańskich korzeniach i muzułmanin. Syn Hindusów z Afryki Rishi Sunak, konserwatysta, nie mógłby kandydować na premiera Wielkiej Brytanii. Czarnoskóre kobiety nie mogłyby być w rządach czy parlamentach Francji lub Holandii. Nigeryjski pastor nie mógłby być posłem na Sejm RP, a osiadli w Polsce Palestyńczycy nie mogliby być lekarzami i „mieszać się” z Polakami. A jednak to się dzieje.

Bo Europa nie myśli Trumpem, Orbánem czy Kaczyńskim, tylko robi generalny reset w obliczu wojny Putina w Ukrainie. Jego wynik nie jest przesądzony, ale są powody, by przypuszczać, że będzie pomyślny dla demokracji liberalnej, a katastrofalny dla jej wrogów. Nawet Chuck Norris nie pomoże.