Jak trwoga, to do Zachodu

Premier Morawiecki posłuchał Donalda Tuska: wraz z premierami Litwy i Łotwy rozważy uruchomienie art. 4 traktatu północnoatlantyckiego. „Rozważy” to miękka obietnica, ale lepsze to niż prężenie wątłych muskułów.

Może Morawiecki przekona jeszcze prezesa Kaczyńskiego, by darował sobie antyunijną retorykę i sam ją porzucił. Bo powszechnie wiadomo, że bez wsparcia UE i NATO Polska, wbrew propagandzie obecnej władzy, sama sobie nie poradzi z kryzysem migracyjnym na naszej wschodniej granicy.

Ten kryzys ma twarz Łukaszenki, ale nie tylko. Także Kaczyńskiego, który nie wstydził się straszyć obywateli polskich, że migranci przenoszą pasożyty i zarazki. Obu chodzi o utrzymanie się u władzy. Łukaszenka metodą przemocy wobec opozycji i zaganianiem zwabionych na Białoruś migrantów, by szturmowali granice państw UE i NATO od północnego wschodu. Kaczyński metodą „damy radę bez niczyjej pomocy”.

To nie wstyd prosić o wsparcie, gdy Polska ma problem graniczny. Należało to zrobić od razu, gdy stało się jasne, że Łukaszenka z jednej strony chce się mścić na państwach demokratycznych za to, że potępiły jego siłowe zdławienie masowych protestów przeciwko sfałszowaniu wyniku wyborów prezydenckich, a z drugiej chce na migrantach dobrze zarobić. Migranci muszą kupić wizy i bilety, opłacić przewodników i przewoźników, wykupić się od „opieki” mundurowych. To w sumie tysiące dolarów, które migranci muszą zdobyć od rodzin i przyjaciół, by ruszyć w podróż do raju, która po dotarciu do Białorusi zamienia się w poniewierkę, nawet kończy śmiercią z wychłodzenia, wycieńczenia czy niemożności uzyskania fachowej pomocy.

Dlatego w Niemczech ministerstwo spraw zagranicznych szykuje się do wielkiej rządowej kampanii demaskującej fake newsy, że na imigrantów z Bliskiego Wschodu czekają niemieckie autokary, które zawiozą ich znad polskiej granicy do Niemiec. Fake newsy krążą po internecie, mobilizując do podjęcia ryzyka, o którym w nich nie przeczytamy. Migranci nie mówią po białorusku, polsku, litewsku, rzadko po angielsku. Izolację marnej egzystencji pogłębia izolacja językowa, niemożność skutecznego komunikowania się z napotykanymi ludźmi. Miejscowi nie zawsze są mili i gościnni, choć na szczęście i tacy się zdarzają.

Odpowiedzią na dezinformację może być tylko rzetelna informacja. Z tym jest fatalnie, bo media są wciąż odcięte od granicy. Jaki to wstyd i jaka strata, że u nas wciąż nie ma pełnego przekazu z granicy, a globalne media, np. CNN i BBC, nadają swoje korespondencje od strony białoruskiej. Jak władze mogą w takiej sytuacji insynuować, że niektóre polskie media wspierają przekaz białoruski?! Mogą, bo im, jak widać, nie zależy na pełnej i rzetelnej informacji. Niech się więc nie dziwią, że krążą teorie spiskowe, jakoby PiS-owi zależało na eskalacji napięcia albo że PiS potajemnie dogadał się z Łukaszenką w tej sprawie.

Wolny dostęp mediów do granicy jest jednym z kluczowych warunków załagodzenia kryzysu. Tych warunków jest oczywiście więcej, bo sytuacja rozwija się dynamicznie. Oglądamy ją w toku. Ze środka wydarzeń. Innym ważnym, może najważniejszym warunkiem jest współpraca międzynarodowa. Nie wiemy, czy i jakie skutki przyniosą rozmowy telefoniczne Merkel z Łukaszenką, Macrona z Putinem i seria wizyt na granicy wysłanników UE. Nie wiemy, czy wyraźne wsparcie ze strony ekipy Bidena i NATO zastopuje walec białoruski, który toczą pod nadzorem białoruskich służb migranci. Niewykluczone, że Rosja chce zająć Zachód sprawą białoruską, by mieć więcej swobody na swojej granicy z Ukrainą, gdzie ściąga dodatkowe wojsko. Ławrow tymczasem proponuje Unii, by zaczęła Łukaszence płacić za niewpuszczanie migrantów na jej teren, tak jak płaci Turcji od 2015 r.

Nad naszymi głowami toczy się ostra międzynarodowa gra. Ostatecznie tylko wola polityczna liderów zachodnich może przynieść „deeskalację” konfliktu. Polska pod rządami Kaczyńskiego powinna mieć w tym udział, a nie mnożyć wątpliwości, zwlekać czy grać na zwłokę. Nasze społeczeństwo rozumie potrzebę ochrony granicy Unii przed nielegalnymi migrantami. Ale wielu z nas nie rozumie i nie akceptuje, że przy okazji i pod pretekstem kryzysu nasila się u nas propaganda w stylu wojennym: kult munduru, zapowiedź rozdęcia armii do 300 tys.

Straszenie wojną, agresją zewnętrzną, jakąś piątą kolumną nie ma żadnych podstaw prócz kalkulacji politycznej, że to wzmocni obóz rządzący. Militaryzacja to ulubiona metoda systemów autorytarnych. W demokracji wojsko nie miesza się do polityki i politycy go do niej nie wciągają. Chyba że wybuchnie realna, a nie hybrydowa, wojna, na co się jednak nie zanosi.

Migranci mają twarze, mają swoje historie, które warto poznać. Nie są odczłowieczoną masą barbarzyńskich „nachodźców” (haniebny nowotworek językowy rozpowszechniany przez skrajną prawicę). Na szczęście wspaniały wysiłek ochotników humanitarnych pokazuje Europie, że Polska podczas kryzysu migracyjnego ma też inne imię. Ale ich wysiłek nie zastąpi skoordynowanej akcji politycznej i sanitarno-medycznej rządów, służb i organizacji państwowych.

Obywatele mogą pomóc, ale nie mają takich sił i środków jak państwo. Nie jest tak, że nad kryzysem nie da się zapanować. Ale pod warunkiem, że rząd przestanie oddzielać sprawę bezpieczeństwa granicy od sprawy humanitarnej. Że przestanie straszyć migrantami i wojną, wystąpi o specjalne fundusze europejskie, zgodzi się na korytarz humanitarny, na kontyngent Fronteksu i obserwatorów z NATO, na wolny dostęp mediów, przygotuje środki transportu dla migrantów, którzy zechcą wrócić do krajów, skąd wyruszyli. Dużo tych wyzwań i zadań, dlatego trzeba zacząć od tego, by nie działać samemu tam, gdzie trzeba, i można działać we współpracy z innymi.