To nie była randka w ciemno

No i jak się czujemy po spotkaniu Morawieckiego z Marine Le Pen? Premier twierdzi, że z jej inicjatywy i że nie widzi problemu w spotkaniach z kandydatami na prezydenta Francji. Ale przemilcza, że są kandydaci i kandydaci. Nie spotkał się z kandydatem skrajnej lewicy, za to miał czas na spotkanie z liderką skrajnej prawicy, niegdyś wzywającą do frexitu, dziś wzywającą do „odnowy” wspólnoty od wewnątrz.

W zamian za spotkanie Le Pen zapewniła, że zgadza się z Morawieckim co do potrzeby obrony suwerenności państw narodowych. W tym kontekście przedyskutowała z nim „niemożliwy do przyjęcia szantaż Komisji Europejskiej”. Kto skorzystał na tym spotkaniu? Le Pen – wizerunkowo. Kto stracił? Morawiecki, a razem z nim Polska pod rządami Kaczyńskiego.

U nas dobrze pamiętamy jego frazę, że PiS ma tyle wspólnego z Le Pen, ile z Putinem. Okazuje się, że tym razem Kaczyński nie minął się z prawdą. Ma sporo wspólnego. Choćby ujadanie na liberalny Zachód. I jakoś mu nie przeszkadzało, że dostała na swą kampanię wielomilionowy kredyt z rosyjskiego banku, później zlikwidowanego. Nie mogło się to zdarzyć bez wiedzy i zgody Kremla.

Liderka francuskich nacjonalistów nie ma problemu z polityką Putina w Rosji (dławienie opozycji i nielicznych niezależnych mediów) czy wobec Ukrainy (oderwanie Krymu) i Unii (pakt z Łukaszenką w sprawie wykorzystania migrantów i uchodźców do wywołania kolejnego kryzysu, tym razem na wschodniej rubieży UE). Tabor pisowski ma w tych sprawach oficjalnie biegunowo odmienne stanowisko niż „zgromadzenie narodowe” Le Pen, ale Morawiecki tych tematów nie podjął podczas spotkania.

Do czego więc było mu potrzebne? Do politycznej prowokacji jako narzędzia rozmiękczania Brukseli: i co mi zrobicie, że się miziam z przeciwniczką prezydenta Macrona? Bo przecież Macron nie jest miękki w sprawie praworządności. Przypomniał Morawieckiemu na właśnie zakończonym posiedzeniu Rady Europejskiej, że „żaden kraj europejski nie może się uważać za część Europy, jeśli sądy nie są w nim niezależne”.

Wtórował mu premier Włoch Draghi, lider Partii Demokratycznej: traktaty są fundamentem Unii, Komisja Europejska musi iść dalej. A to Kaczyński podejmował w Warszawie przeciwnika Draghiego Salviniego. To lider skrajnie prawicowej Ligi, były minister spraw wewnętrznych, antyimigrancki twardziel i nacjonalista. Właśnie rozpoczął się w Palermo jego proces pod zarzutem, że zablokował bezprawnie zejście z pokładu statku ratunkowego 149 migrantów w porcie włoskim.

Salvini wraz z Le Pen, Orbánem, Kaczyńskim i innymi liderami europejskiej skrajnej prawicy podpisał w lipcu deklarację przeciwko rzekomym planom zrobienia z UE „superpaństwa”. Ta mantra służy skrajnej prawicy, populistom i nacjonalistom do walki ze wspólnotą w jej obecnym kształcie. Dla nich to projekt „lewacki”, w rzeczywistości to kontynuacja idei powojennych ojców założycieli, lewicowych, konserwatywnych i liberalnych, wspólnoty wolnych narodów na fundamencie wartości demokratycznych i chrześcijańskich i systemu jednolitego prawa, mającego tę wspólnotę chronić przed powtórką tragedii wojennej rozpętanej w Europie przez hitleryzm, niemiecki nacjonalizm „narodowo-socjalistyczny”.

Morawiecki, spotykając się z Le Pen w momencie, gdy Unia wzywa Polskę pod rządami PiS do powrotu do wspólnoty i jej zasad działania, dostarcza krytykom kolejny dowód, że bliżej niż do niej jest mu do antysystemowców skrajnej prawicy. To musi mieć konsekwencje i dla Polski, i dla całej Unii, bo nasz kraj ma dużo większy ciężar gatunkowy niż Węgry czy Słowenia.

Kaczyński o tym wie tak samo dobrze jak szef Rady Europejskiej, następca Tuska, szefowa Komisji Europejskiej, przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Na swój sposób, wypróbowany przez lata w polityce krajowej, próbuje teraz dolać benzyny do kontrowersji w polityce unijnej.

Morawiecki za jego zgodą – bo niemożliwe, by to się działo poza Kaczyńskim – próbuje rozbroić mechanizm „fundusze za praworządność”. Z jednej strony obiecuje współpracę, z drugiej wysyła sygnał, graniczący z pogróżką, że ma w zanadrzu przymierze z antyunijnymi radykałami i nie zawaha się go użyć w swej rozgrywce z Unią.

Pewno kombinują tak, że ich skrajnie prawicowi towarzysze tej samej politycznej wyprawy dojdą do władzy i wtedy wspólnie dadzą Brukseli popalić. Na razie niewielkie na to szanse. Liga Salviniego dostała po łapach w niedawnych wyborach samorządowych. Le Pen jest trzecia w sondażach, Macron wciąż prowadzi.

Wydaje się zatem, że to polityka licha, półamatorska, przeciwskuteczna, ale przecież taka jest cała polityka obozu Kaczyńskiego, Ziobry i Dudy, więc czemu miałoby być inaczej na odcinku unijnym? Oni Unii po prostu nie uważają. Unii na obecności Polski zależy (przynajmniej deklaratywnie, a to też się liczy), im zależy bardziej na władzy. Obojętne z czyim poparciem, może być Bąkiewicza czy Le Pen. Dla władzy mogą poświęcić członkostwo.