Siedmioro sprawiedliwych

Tylko dziesięciu głosów senatorów zabrakło, by Donald Trump został uznany winnym podburzania do rebelii mającej przerwać zatwierdzenie wyniku wyborów prezydenckich, które przegrał 7 mln głosów. Ale siedmioro senatorów z Partii Republikańskiej wykazało odwagę cywilną i głosowało wraz ze wszystkimi senatorami Partii Demokratycznej przeciw Trumpowi. Uznali po wysłuchaniu oskarżycieli i obrońców byłego prezydenta, że ponosi on polityczną i moralną odpowiedzialność za próbę zniszczenia amerykańskiej demokracji.

Ja też słuchałem procesu Trumpa przed Senatem. Wiedziałem, że wynik zależy od arytmetyki, a arytmetyka od interesu Partii Republikańskiej. Nie miałem złudzeń, że może jednak i mimo wszystko nie przeważy interes partyjny i osobisty („bo mnie więcej nie wybiorą”). Że perspektywa krótkoterminowa nie weźmie góry nad myśleniem długofalowym. Że nie zwycięży kalkulacja stawiająca na doraźną sytuację w Partii Republikańskiej, zahipnotyzowanej dzisiaj trumpizmem partyjnych dołów. Za skazaniem Trumpa była większość senatorów, lecz, niestety, nie dwie trzecie, a taki był próg nakazany przez prawo.

Po głosowaniu wypowiedział się lider republikanów w Senacie Mitch McConnel. Pokazał światu, że można zjeść ciastko i je zachować. Pierwsza połowa jego wystąpienia była niemal toczka w toczkę akcesem do aktu oskarżenia przeciw Trumpowi. Wyraźnym przyznaniem, że zachowanie Trumpa było haniebne. Gdyby wygłosił swoje końcowe przemówienie przed głosowaniem, mógłby zmienić jego wynik.

Na koniec powtórzył jednak linię obrony, że proces wytoczony Trumpowi i przeprowadzony po jego odejściu z urzędu jest sprzeczny z największą świętością i najwyższym prawem amerykańskiego systemu – z konstytucją. Ta linia była w trakcie procesu podważana przez oskarżycieli, ale Republikanie uznali ją za deskę ratunku i wystarczający powód, by oskarżenie odrzucić.

Pominęli fakt, że proces nie mógł się odbyć, gdy Trump był jeszcze urzędującym prezydentem, bo Senat nie chciał go rozpocząć przed inauguracją Bidena, choć mógł to zrobić, a wtedy koronny argument obrony, że Trumpa nie można sądzić w Senacie, bo jest „prywatnym obywatelem”, wypadłby jego obrońcom z ręki.

Z pewnością drugi proces Trumpa przejdzie do historii Ameryki, a może i świata jako przykład, że amerykańska demokracja działa. Trump został oczyszczony z zarzutu w ramach systemu, który sam przez cztery piekielne lata swej prezydentury dezawuował i podważał. Oskarżyciele i obrońcy swobodnie i obszernie przedstawili swoje stanowiska.

Wyrok oczyszczający oznacza, że bezprecedensowy bo już drugi impeachment przeciwko temu samemu prezydentowi zakończył się wygraną jego i Republikanów. I że Trump wciąż jest w grze, a to dodatkowo komplikuje początek prezydentury Bidena. Fatalne zauroczenie trwa.

Czy wyrok skazujący zamknąłby sprawę? Wątpliwe. Gaszenie pożaru, jakim jest trumpizm, to zadanie na lata. Byłoby łatwiejsze, gdyby Trump został skazany i pozbawiony prawa do ubiegania się o jakikolwiek urząd publiczny. Kara więzienia mu w Senacie nie groziła, co podkreślali oskarżyciele. Groziła mu symboliczna banicja, odcięcie od tlenu populizmu i narcyzmu, który go napędza.

Oskarżycielom chodziło o wysłanie do obywateli komunikatu, że prezydent USA podżegający do ataku na demokrację nie powinien się więcej zdarzyć. Że prezydent, który milczy przez długie godziny szturmu motłochu na Kapitol, zamiast wezwać ich do odwrotu, łamie konstytucję i swoją przysięgę, że będzie strzegł bezpieczeństwa wszystkich obywateli.

Nie może się też powoływać na wolność słowa w swojej obronie, bo prezydentowi nie wolno jej wykorzystywać do mobilizacji swych zwolenników przeciw systemowi demokratycznemu. A tak robił, powtarzając rano i wieczorem swoje Big Lie, że ukradziono jemu i im wybory i strasząc ich, że ktoś odbierze im kraj.

Nikt nie zamierzał ani nie odebrał im kraju. Wygrana Bidena odebrała władzę Trumpowi drogą wolnych i uczciwych wyborów. Rywale Trumpa też potrafią mówić ostro, ale ich wezwania do walki z Trumpem nie zakończyły się szturmem na Kapitol, śmiercią pięciu osób, w tym trzech policjantów, i szokiem w kraju i na świecie.

Za sto lat 6 stycznia, dzień ataku na Kongres, i jego skutki, w tym drugi impeachment, wciąż będą pamiętane w Ameryce. Tak samo jak nazwiska siedmiorga sprawiedliwych wśród 50 senatorów republikańskich. Ta siódemka zachowała się przyzwoicie, godnie i sprawiedliwie. Być może okażą się odnowicielami Partii Republikańskiej, a może – jeśli przez Trumpa dojdzie w niej do rozłamu – zalążkiem nowej formacji konserwatywnej.

Sam Trump musi się liczyć z tym, że może mu grozić, właśnie jako „prywatnemu obywatelowi”, seria pozwów w sądach cywilnych. Po impeachmencie będzie się jeszcze dużo działo. Wynik jest o wiele trudniejszy do przewidzenia niż finał impeachmentu. U nas konstytucja nie zna takiej procedury odsunięcia od władzy prezydenta (sądzić może Trybunał Stanu, nie Senat). Ale gdyby była, chyba nie odstraszyłaby polskich naśladowców Trumpa.