Grzeszne kobiety spod znaku błyskawicy

A więc marsze w obronie praw kobiet to grzech. Tak powiedział ksiądz rzecznik episkopatu rzymskokatolickiego Leszek Gęsiak. Ale sam zaznaczył, że „jeśli to jest manifestacja za tym, żeby przerywać życie ludzkie, żeby przerywać ciążę i w ten sposób zabijać ludzkie płody, to oczywiście, że uczestnictwo w takiej manifestacji człowieka wierzącego oznacza, że popełnia on grzech i nie powinien tego robić”.

Duchowny użył słowa „jeśli”, czyli dopuścił, że może się mylić. I rzeczywiście się myli, bo najwyraźniej nie przyjrzał się uważniej, bez uprzedzenia, wielodniowym protestom. Gada, jak to rzecznik, co mu każe egzekutywa. Za to biskup ewangelicki, który tej egzekutywie nie podlega, może mówić naprawdę po chrześcijańsku.

W protestach dominuje temat prawa kobiety do wyboru, czy i kiedy ma urodzić dziecko, zwłaszcza dziecko niezdolne do samodzielnego życia. Hasła protestów są przede wszystkim wolnościowe. Ich uczestniczki i uczestnicy z różnych pokoleń, głosujący na różne partie lub w ogóle dotąd niegłosujący (teraz zagłosują na pewno!), wierzący i niewierzący.

Łączy ich nie wspólnota grzechu, lecz wspólnota gniewu, że kobiety traktuje się jak bydło rozpłodowe (jak to ujęła poseł Emilewicz: wolność kobiety kończy się, gdy zachodzi w ciążę), a rządzący bez żadnej autentycznej debaty i konsultacji społecznej chcą ludziom narzucać z poparciem Kościoła RzK, jak mają kierować swoim prywatnym życiem.

Słyszeliśmy niejedną parę młodych i starszych osób deklarujących, że nie są za aborcją, sami mają dzieci (dorosłe lub małe), ale takiego traktowania swej ludzkiej autonomii i godności nie mogą zaakceptować. I mają rację, bo nie trzeba być za aborcją, żeby być za prawem do wyboru w tej niesłychanie delikatnej i intymnej sprawie.

Oczywiście, że były też hasła domagające się legalizacji bezpiecznej terminacji ciąży niechcianej lub niepożądanej w danym momencie życia kobiety, bez względu na to, czy płód jest zdrowy, czy nieuleczalnie chory. To jest dziś norma prawna w zdecydowanej większości państw demokratycznych. Czasami z dołączonymi do niej warunkami, a czasem bez, „na żądanie”.

To efekt oddzielenia państwa od religii, kolejnej normy prawnej w tych państwach. I tu dotykamy równie ważnego powodu fali protestów: w Polsce ta zasada nie funkcjonuje tak, jak powinna. Od momentu dojścia do władzy „zjednoczonej prawicy” Kaczyńskiego, Ziobry i Gowina obserwujemy systemowe podważanie w Polsce tej normy współczesnej cywilizacji demokratycznej.

Udział w obywatelskich manifestacjach sprzeciwu wobec tych dwóch patologii – odbierania przez państwo kobietom i ich partnerom prawa do wyboru w kwestii ciąży oraz przekształcania państwa świeckiego w dominium jednej, rzymskokatolickiej konfesji – nie jest grzechem, tylko dobrym prawem obywateli.

Kościół rzymskokatolicki w Polsce ma na sumieniu grzechy pedofilii, jej tuszowania oraz upolitycznienia, i nimi powinien się zająć przede wszystkim. Tak kończy się dziś „konserwatywna kontrrewolucja” Kaczyńskiego. Buntem młodych, serią kryzysów wywołanych jego konfrontacyjną polityką, gwałtownym przyspieszeniem erozji obozu obecnej władzy i moralnego autorytetu Kościoła. PiS się doigrał.