List „filistra” do Jana Hartmana

Szanowny Panie Profesorze,
przeczytałem Pańską filipikę bez gniewu i uprzedzenia. Raczej z konsternacją, że słyszę w niej ton, którego się mimo wszystko u Pana nie spodziewałem – ton inkwizytorski. Taki ton uniemożliwia rozmowę. Jeśli nazywa Pan ludzi wierzących pokroju ks. Józefa Tischnera „filistrami”, to oni mogą po lekturze zobaczyć w Panu antyreligijnego fundamentalistę. To jest droga donikąd.

Pozwala Panu wykrzyczeć swoje emocje i racje, ale nie zachęci do refleksji, jakiej Pan po „filistrach” oczekuje. Jeśli takie ma być Pańskie przesłanie, to celu Pan nie osiągnął. Przeciwnie, sprawił Pan ból ludziom wierzącym, którzy mogą się zgodzić z wieloma innymi Pańskimi wypowiedziami dotyczącymi Polski pod rządami Kaczyńskiego, ale tej kanonady nie mogą wziąć serio. Pisze Pan, że „nie ma dobrych księży”, i liczy, że przyklasną Panu ci, którzy dobrych księży, a nawet biskupów, jako żywo spotkali?

Sam takich spotkałem. Między innymi w kręgu „Tygodnika Powszechnego”: nie tylko Tischnera, ale też Staszka Musiała, autora słynnego tekstu „Czarne jest czarne” o antysemityzmie w Kościele, Andrzeja Bardeckiego, autora tekstu o milczeniu Piusa XII w sprawie Holokaustu. Pan Profesor zna te teksty tak samo jak przełomowy esej katolika Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto”. Mimo to z zapiekłością, która kojarzy się ze skrajną prawicą, niegodnie drwi z Kościoła otwartego i dezawuuje soborową odnowę katolicyzmu. Trudno mi to pojąć i zaakceptować intelektualnie i moralnie.

Postawieni przed pańskim trybunałem za to, że są katolikami i nie opuszczają wspólnoty kościelnej, cóż mogą odpowiedzieć? Mają się Panu wyspowiadać? Nie ma Pan tytułu do bycia sędzią ludzkich serc i sumień w sprawie tak intymnej jak powody, dla których ktoś pozostaje w tej wspólnocie, choć widzi jej grzechy, błędy, zaniedbania i ich rażącą sprzeczność z Dekalogiem i Kazaniem na górze.

Mam wrażenie, że traktuje ich Pan jak członków jakiejś katolickiej PZPR, którą powinni opuścić, widząc zło, które się w niej dzieje. To tak jakby ktoś Pana zapytał, jak może Pan być człowiekiem lewicy, która w swym najgorszym wydaniu ma na koncie totalitaryzm, masowe zbrodnie i systemowe gwałcenie wolności i praw obywatelskich. I że nie widzi Pan, jakie to niesprawiedliwe wobec tych, którzy nie czują się i nie są funkcjonariuszami czy sługami kościelnej nomenklatury i w różny sposób dają temu świadectwo.

Nie ma tu miejsca, by szczegółowo odpowiadać na długą listę zarzutów, krytyk i insynuacji w pańskim tekście. Formułuje je Pan od dawna w swej publicystyce. Część z nich, choć zapewne i mnie uważa Pan za „filistra”, znajdzie Pan także w moich tekstach – krytycznych, ale nie napastliwych i szanujących konstytucyjną wolność do i od religii. O tej pierwszej Pan zapomina, a nie powinien jako liberał, filozof i komentator polityczny.

Tym razem jednak – z powodu Pańskich inkwizycyjnych zapędów – nie mam nastroju, aby (akurat w dniu, kiedy dowiedziałem się o śmierci śp. Józefy Hennelowej) tłumaczyć, że wierzący nie są hurtem kanaliami, a wiara religijna, chrześcijańska, żydowska czy jakakolwiek inna, nie jest aberracją umysłu i przejawem zniewolenia, tylko decyzją wynikającą z potrzeby ludzkiej, zdolną do współtworzenia kultury i więzi społecznej i zasługującą na zrozumienie i szacunek. Pan i ja przeminiemy, a potrzeba zostanie.