Kwaśniewski na zaprzysiężeniu Dudy

Były prezydent z ramienia SLD podał trzy powody, dla których przyszedł na inaugurację drugiej kadencji Andrzeja Dudy: szacunek dla państwa polskiego, urzędu prezydenta Polski oraz wyborców. Wielu obywateli z nim się zgodzi, a w oczach wyborców PiS i samego Dudy zapunktuje.

Zresztą wyjaśnienie Kwaśniewskiego może się też podobać głosującym na Trzaskowskiego. Przykładem scenarzystka Ilona Łepkowska. W rozmowie z Joanną Podgórską dla „Polityki” przyznaje, że nie głosowała na Dudę, ale jest on prezydentem naszego kraju, a ona szanuje wybór rodaków. Takie postawy mogą drażnić i wściekać uczestników protestów obywatelskich podczas minionego pięciolecia (scenarzystka nie wyklucza, że do nich dołączy), ale politycy i liderzy nie mogą ich ignorować, gdy szczerze chcą zdrowego kompromisu dla dobra kraju i wierzą, że wciąż jest możliwy.

Czy słowa Kwaśniewskiego to zapowiedź czegoś więcej? Zmiany kursu na lewicy pod przywództwem pana Czarzastego, który poparł kandydaturę Roberta Biedronia na prezydenta? Kwaśniewski był lojalny: też poparł Biedronia, choć zapewne nie wierzył w jego wygraną.

Po porażce przyszedł czas kluczowej decyzji: z kim obecnej lewicy po drodze? Z radykałami od Zandberga, z rzecznikami powrotu do politycznej Canossy, czyli do bloku Trzaskowskiego, czy może z frakcją gotową być odwodami PiS w parlamencie? Aleksander Kwaśniewski swym przyjściem na zaprzysiężenie wysłał sygnał pojednawczy. Może mieć w tym interes osobisty, ale to mniej ważne.

Ważniejszy wydaje się motyw polityczny: Kwaśniewski niepokoi się o przyszłość eseldowskiego nurtu polskiej lewicy, za który czuje się odpowiedzialny, a który na jego oczach ulega marginalizacji. A że jest dobry w grach o polityczne przetrwanie, nie lęka się posunięć niekonwencjonalnych. Jedni uznają je za zabójczy w skutkach koniunkturalizm, inni mogą podchwycić jako dobrą radę pierwszego przed Dudą prezydenta, który sprawował urząd przez dwie kadencje, czyli aż dziesięć lat, i to w koabitacji z solidarnościową centroprawicą.

Tylko czy analogie historyczne mają sens? Raczej niewielki, bo polska polityka ma dziś sfinksową twarz Kaczyńskiego. A w wersji mniej pesymistycznej – twarz Rafała Trzaskowskiego. Dla pewnej części umiarkowanych, a zmęczonych wyborców – twarz Szymona Hołowni. Nie ma twarzy Biedronia czy Zandberga, a nawet Kosiniaka-Kamysza. Takie są powyborcze realia polskiej polityki.

Lewica i ludowcy, aby uniknąć dezintegracji w nowym układzie sił, mają dwie drogi: wspólną z Trzaskowskim lub wspólną z Dudą, przy pobożnym życzeniu, że w drugiej kadencji wybije się on własnowolnie na niezależność od Kaczyńskiego, na co na razie nic politycznie nie wskazuje. A więc co robić?

Współpraca z blokiem Trzaskowskiego daje im większą szansę przetrwania i działania w obronie demokracji, praworządności i funkcjonalności państwa niż współpraca ze „zjednoczoną prawicą”. Ta pierwsza im nie zagraża kolonizacją w takim stopniu, w jakim zagraża współpraca na warunkach Kaczyńskiego. To, że Polska pod jego zarządem przypomina nieraz epokę Gierka – partia kieruje, rząd rządzi, opozycji nam nie potrzeba, bo tylko krytykuje i skarży się zagranicy – nie znaczy, że resztówki SLD i PSL mogą się bezpiecznie przeorientować na PiS. I że w zamian dołączą do przystawek partii Kaczyńskiego. Trochę tak jak „stronnictwa sojusznicze” PZPR, kiedyś też kierowniczej siły narodu i państwa.

Obecnej władzy na ich neutralizacji taką drogą nie zależy tak bardzo jak na neutralizacji skrajnej prawicy Bosaka, Brauna, Korwin-Mikkego i Winnickiego. Legitymizacja „zjednoczonej prawicy” ze strony lewicy i ludowców się jej przyda, ale to detal. Przystępując do współpracy, nie zyskaliby pewności przetrwania, za to straciliby zaufanie dawnych sojuszników i kolejnej części swych elektoratów. Cóż, wybór należy do ich liderów. Oby był przemyślany i dalekowzroczny.