„Popychadło Tuska”, a co z „popychadłami” Kaczyńskiego?

Błażej Spychalski, rzecznik prezydenta Andrzeja Dudy, błysnął kulturą polityczną typową dla obecnej władzy, nazywając rywala swego chlebodawcy „popychadłem Tuska”. Czy nie oburzałby się, słysząc, że przeciwnicy prezydenta Dudy widzą w nim „popychadło” prezesa Kaczyńskiego?

Ależ oczywiście, że by się oburzył. Przecież jego złość wywołało właśnie to, że Kosiniak-Kamysz zapowiedział, że nie będzie Adrianem. A czy rzecznik prezydenta Dudy nazwałby Ziobrę i Gowina „popychadłami tegoż Kaczyńskiego”? Oczywiście, że by nie nazwał, a przecież robią w rządzie Morawieckiego to samo, co robił lider PSL Kosiniak-Kamysz: współpracują w ramach rządu koalicyjnego.

Mało tego. Tamta współpraca, Kosiniaka-Kamysza z Tuskiem, przyniosła Polsce pozytywne skutki, nie skonfliktowała nas z Brukselą i Unią Europejską, przyniosła postęp w modernizacji kraju, a podniesienie wieku emerytalnego miało sens ekonomiczny i społeczny. Zostało unieważnione przez obecne władze w celu politycznym, rozwojowi Polski w dłuższej perspektywie zaszkodzi tak samo jak zadłużanie państwa.

To chyba jasne, że inwektywa Spychalskiego to przykład podenerwowania w ekipie Dudy. Bo każdy, kto patrzy ze zrozumieniem na kampanię, widzi, że urzędujący prezydent ma już z kim przegrać. Między innymi właśnie z szefem ludowców. Kosiniak-Kamysz miał dobre, rzeczowe przemówienia podczas swojej konwencji wyborczej i podczas poniedziałkowej debaty „wirusowej” w Sejmie. Więc został przez PiS zaatakowany za rzekome upolitycznienie sprawy koronawirusa, a w Sejmie przeforsowano specustawę, która zamiast służyć zdrowiu publicznemu, może być pretekstem do ograniczania praw obywatelskich, co jest kolejnym powodem, aby nie darzyć obecnej władzy zaufaniem.

Na tle tych wystąpień polityków opozycji rozemocjonowane, ale niewnoszące już niczego do debaty publicznej, zdarte i zgrane wiecowe mowy prezydenta Dudy nie przyciągną do niego nowych wyborców. Nie pomoże mu też milczenie „pierwszej damy” o ważnych sprawach publicznych, bo wyborcom, a szczególnie kobietom, nie imponuje status „paprotek”.

Otoczenie Dudy i sam prezydent to wiedzą, ale zamiast tchnąć w kampanię jakieś życie, czepiają się brzytwy. Zirytowało ich wystąpienie żony Kosiniaka-Kamysza na jego zlocie w Rzeszowie, bo pośrednio uwypukliło bierność żony prezydenta Dudy. Tymczasem inwektywy ludzi Dudy wymierzone w lidera PSL posłużą sztabowcom KK do produkcji nowych materiałów wyborczych. Bo aż się teraz prosi o wzięcie na tapetę tematu: a co z „popychadłami” Kaczyńskiego?

Ani Kosiniak-Kamysz, ani Kidawa-Błońska nie posuwają się do takich zagrań, ale kto wie, czy ich sztaby w którymś momencie nie dadzą się sprowokować. Na razie to oni dwoje i Robert Biedroń realizują postulat Dudy, aby poprawić poziom debaty publicznej, a pisowcy ten apel swego kandydata notorycznie ignorują. Rywale Dudy mówią twardo, ale nie obrażają. Nigdy nie pokazali przeciwnikom środkowego palca. I tak jest w porządku. Niech wyborcy słyszą, jaka jest różnica między językiem sporu a językiem pogardy podszytej strachem przed porażką.

Ktoś powie, że Duda i tak wygra, cokolwiek powie on sam lub ktoś z jego przybocznych. Pisowska propaganda urabia wyborców pod tym kątem. Ale nie tylko ona, także po stronie krytyków rządów posła Kaczyńskiego słyszymy podobny defetyzm. Naturalnie, że Duda może wygrać, bo ma wsparcie machiny państwowej i propagandowej. I wierny mu elektorat, który zawierzył partii i Kościołowi. Dlatego rzecznik prezydenta przyłożył Kosiniakowi jeszcze epitetem ze zgranego repertuaru abp. Jędraszewskiego: pierwszy „tęczowy” prezes.

Ale zobaczymy, czy sam Duda odważy się na bezpośrednią debatę przedwyborczą, a zwłaszcza przed całkiem prawdopodobną drugą turą. Wcale nie jest pewne, czy umiałby rzeczowo odeprzeć krytykę Kidawy-Błońskiej lub Kosiniaka-Kamysza, albo nie popełnił fatalnego błędu, którego nie udałoby się już zatuszować przed głosowaniem.