Na jakich murach wolno pisać? Koniec państwa prawa

Tuż przed peerelowskim świętem państwowym obecna „zjednoczona prawica” zlikwidowała trójpodział władzy i podporządkowała sobie wymiar sprawiedliwości na czele z Sądem Najwyższym i Krajową Radą Sądownictwa, a wcześniej Trybunałem Konstytucyjnym.

Od 20 lipca żyjemy znowu w państwie władzy, a nie obywateli. I w tym znaczeniu nie ma już w Polsce państwa prawa zgodnego z wciąż obowiązującą konstytucją. Skutki prędzej czy później odczuje nie tylko opozycja, ale też zwykli mieszkańcy unikający zaangażowania w obronie praworządności, a nawet ci, którzy pisowski demontaż demokratycznego państwa uważają za słuszny. A opozycję i aktywistów obywatelskich traktują jak „bydło” (pamiętamy, prof. Pawłowicz!) do eksterminacji.

Mamy więc kolejny dramatyczny zwrot w stronę polskiej odmiany orbánizmu czy erdoğanizmu. Orbán i Erdoğan budują to samo co Kaczyński: tworzą dla siebie i swoich elit system autorytarny z pseudodemokratyczną fasadą. Są pewne różnice.

Węgry i Polska wciąż należą do UE, Turcja od dziesięcioleci do niej kandyduje. Orbán nie musi się liczyć z Kościołem, Kaczyński z nim otwarcie się sprzymierza, Erdogan demontuje świecką republikę kemalistyczną, ale turecki islam trzyma pod kontrolą tak samo jak kemaliści. We wszystkich trzech systemach mniejszości etniczne i kulturowe nie są mile widziane.

Państwo autorytarne chętniej sięga po przemoc wobec własnych obywateli. Właśnie oglądamy to pod Sejmem i podczas legalnych, pokojowych i słusznych protestów na ulicach.

W tej niesłychanej, ponurej i bezprecedensowej po 1989 r. sytuacji toczy się dyskusja o tym, czym i na jakich murach ewentualnie wolno wypisywać hasła protestu. Przepraszam zwolenników estetyki i ładu architektonicznego, ale to nonsens w takim kontekście. To szkodliwe odwracanie uwagi od sedna sprawy i zawracanie głowy. Doprawdy nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.