Żelazne prawo historii: ostrożnie z prognozami

W Polsce zwykle było tak, że nie sprawdzały się prognozy oderwane od sytuacji międzynarodowej.

Bez Gorbaczowa nie byłoby dialogowego zwrotu w polityce Jaruzelskiego. Wcześniej, bez Reagana i Thatcher, dociskających blok radziecki w kwestii praw człowieka oraz piewców wolnego rynku, nie byłoby alternatywy dla socjalistycznej gospodarki niedoboru i „demokracji ludowej”.

Hayek, Milton Friedmann i Isaiah Berlin, podobnie jak Guy Sorman, Alain Besancon czy Michael Novak, byli czytani i dyskutowani, w podziemnych przekładach lub oryginałach, w Krakowie, Warszawie i Gdańsku w kręgach ówczesnej demokratycznej opozycji. Z nich wyszła część liderów transformacji.

Jest szalenie trudno prognozować w takim czasie, jak dzisiaj w Polsce, Europie, na całym świecie. Może dlatego – paradoksalnie – prognozy się mnożą, a kolejne książki wieszczące kres demokracji, kres kapitalizmu i wszelkiego rodzaju rewolucje stają się bestsellerami.

Jeśli jednak jest jakieś „żelazne” prawo historii, to może to, które sformułował Stanisław Stomma, człowiek, który w swym długim i aktywnym publicznie życiu widział, jak upadła sanacja i jak upadła Polska Ludowa.

„Prawo Stommy” brzmi: zawsze jest inaczej. Inaczej niż sobie wyobrażamy. Piłsudczycy myśleli, że endecy nigdy nie dojdą do pełnej władzy. Rzeczywiście, nie doszli, ale za to podczas gdy rządziła sanacja, oni, endecy, wychowywali społeczeństwo (jak zauważył Cat-Mackiewicz w swej historii Polski pisanej na uchodźstwie w Londynie).

Efekty odczuwalne są do dziś. Neoendecja, mieszanina roszczeniowego radykalizmu społecznego z nacjonalizmem, wyszła z marginesu na ulice. ONR-owcy pielgrzymują na Jasną Górę pod hasłami nienawiści, a ich kapelan widać nie ma z tym problemu. Takie czasy.

Co będzie za dwa, trzy lata? Za dużo elementów w tej układance, by mieć jakąkolwiek pewność. Odnosi się to w takim samym stopniu do obecnej władzy, jak i opozycji. PiS nie powinien być zbyt pewny, że nie straci poparcia, jakie ma dzisiaj. Opozycja nie może mieć pewności, że się odbuduje (PO) czy zakorzeni (KOD, Nowoczesna).

Po najcieńszym lodzie stąpa dziś obóz władzy, lecz opozycja po niewiele grubszym. PiS napędza swoisty mesjanizm, opozycję – trauma przegranej (PO, SLD) lub młodzieńczy naiwny optymizm, że przyszłość należy do niej (Nowoczesna, Razem).

Tymczasem może się okazać, że przyszłość należy do prawicy typu kukistów czy nawet skrajnych nacjonalistów. Nie muszą zdobyć władzy (i pewno nie zdobędą), wystarczy, że staną się języczkiem u wagi. Że PiS nie będzie mógł rządzić bez nich w takiej czy innej konfiguracji.

„Prawica” to pojęcie pojemne, tak samo jak „konserwatyzm”. Ma wiele wcieleń, mutacji, odcieni (podobnie jak lewica). Kto prorokuje, że przez następne dwa, trzy pokolenia będzie w Polsce rządziła prawica, powinien spróbować sprecyzować, jaką prawicę ma na myśli.

Jest też i taka możliwość, że z PO i Nowoczesnej powstanie nowa umiarkowana liberalna prawica w stylu europejskiej chadecji (ale skoro nie powstała w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, to szanse nie są zbyt duże), a z resztek lewicy jakaś jej nowa emanacja (w co wierzę jeszcze mniej niż w powstanie nowoczesnej obywatelskiej chrześcijańskiej demokracji).

Dynamika polityczna jest teraz duża, ale jaka będzie za kilka lat, nie wie nikt. PiS może się zestarzeć wraz z prezesem Kaczyńskim, podobnie jak PO i szczątkowe SLD. To wszystko to są jednak wydarzenia w sumie marginalne, peryferyjne, a sama polityczna Polska osuwa się na peryferia Europy.

Odkąd Polska odmówiła współpracy z Brukselą i w pewnym stopniu z Waszyngtonem, zaczyna tracić znaczenie dla Zachodu i wraca tam, skąd się wyrwała po 1989 r. i wejściu do UE. Zachód jej potrzebował, ale nie otrzymał pomocy, jakiej się spodziewał w momencie kryzysu migracyjnego. To zostało zapamiętane. Nie zdziwię się, jeśli wyczytamy to z nadchodzącej rezolucji Parlamentu Europejskiego.